Paweł Majka, autor powieści „Familia”, we „wprowadzeniu” oraz w „posłowiu” swojego utworu konsekwentnie utrzymuje, że stworzona przezeń beletrystyka, której akcja rozgrywa się w dziejach Rzeczypospolitej obojga narodów za czasów saskich, nie jest powieścią historyczną. W tej kwestii pozwolę sobie nie zgodzić się z autorem...
Najszersze ujęcie konceptu powieści historycznej wprowadzonej do literatury na początku XIX w. przez Waltera Scotta, definiuje się jako utwór prozą ukazujący przygody fikcyjnych bohaterów działających obok rzeczywistych i znanych z historii postaci, z którymi fikcyjni bohaterowie wchodzą w relacje interpersonalne, a wszystko rozgrywa się w konkretnym kontekście dziejowym z mniej lub bardziej odległej przeszłości.
Wśród krytyków literackich na polskim gruncie można było spotkać stwierdzenie, że na przestrzeni XIX wieku mamy do czynienia ze swoistym typem powieści historycznej określanej jako powieść walterowsko-dumasowsko-sienkiewiczowska. Zdaniem piszącego te słowa beletrystyka zaprezentowana w książce „Familia” wpisuje się w najszerszą definicję gatunku literackiego, który określany jest mianem „powieść historyczna”.
Aleksander Dumas (ojciec) twórca jednej z najbardziej znanych powieści historycznych o tytule „Trzej muszkieterowie” rozwijał na gruncie francuskim ten gatunek beletrystyki w stronę prozy przygodowo-awanturniczej. Henryk Sienkiewicz na gruncie polskim dołożył do tego gatunku powieści element ideowy określany przez współczesną mu krytykę zwrotem „ku pokrzepieniu serc”. Powieść „Familia” jednakże w mojej ocenie bliższa jest prozie przygodowo-awanturniczej w stylu Aleksandra Dumas.
Mamy bowiem w niej trzech przyjaciół na podobieństwo trzech muszkieterów, lecz nie są oni typowymi żołnierzami (muszkieterami) jego królewskiej mości, ale „żołnierzami politycznymi” do „czarnej roboty” w służbie konkretnego stronnictwa znanego w czasach saskich w Rzeczypospolitej szlacheckiej pod nazwą „Familia”. „Familię” zaś tworzyli na najwyższym szczeblu hierarchii skoligaceni ze sobą prominentni przedstawiciele rodziny Poniatowskich i Czartoryskich.
Poniatowscy i Czartoryscy to postacie znane z historii, a ich „żołnierze polityczni” do „czarnej roboty”, operujący w cieniu prominentnych graczy, to postacie fikcyjne (Tadeusz Łoyko, Jan Paprocki i Piotr Mieczkowski). Do muszkieterów z powieści Aleksandra Dumas zbliżają owych „żołnierzy politycznych” pewne cechy, którymi każdy z nich się odznacza. Tadeusz Łoyko niczym Atos skrywa pewną osobistą tajemnicę, która w końcu wychodzi na jaw, poza tym Łoyko niczym Atos nadużywa wina w szynkach i gospodach.
Jan Paprocki ze swoim nastawieniem religijnym przypomina Aramisa, a najmłodszy z całej trojki – Piotr Mieczkowski – gwałtowny i popędliwy to niczym d'Artagnan. Ten, podobnie jak d'Artagnan, romansuje z młodą małżonką gospodarza, u którego wynajął w Warszawie kwaterę. Kocha się jednak przez całe życie w Krystynie, którą ocalił jako trzynastoletnią dziewczynkę i która trafiła do służby u dam Czartoryskich – Izabeli i jej córki Konstancji. Poza tym Piotr Mieczkowski ma zawsze niczym d'Artagnan stałego antagonistę (właściwie trzech: z jednym, charakterystycznym poprzez oczy, jego losy splatają się przez dwieście stron powieści, z pozostałymi dwoma niemal przez cały utwór). Owszem, dołącza też do trojki wskazanych przyjaciół postać, którą przez pewien czas można pozycjonować w omawianej powieści jako Portos. Jest nim bardziej jednak drugoplanowy Krzysztof Wysocki.
Przygody, intrygi, pojedynki, oczyszczanie przedpola i wszelkie możliwe zakulisowe zagrywki, którym w służbie „Familii” oddają się pozostający w cieniu i na pograniczu warszawskiego półświatka „żołnierze polityczni” – to jedno. Drugie zaś – to gra polityczna ówczesnych stronnictw skupionych wokół dwóch rodów magnackich – Czartoryskich z Poniatowskimi („Familia”) i Potockich (Pilawić, gdy powtórzymy nazwę stronnictwa za autorem powieści uwzględniając herb rodziny Potockich). „Familia” przy królu Auguście II Mocnym była stronnictwem profrancuskim, a Potoccy – et contras – byli pro-pruscy. Za Augusta III Sasa, Czartoryscy z Poniatowskimi stali się w Rzeczpospolitej stronnictwem ruskim, Potoccy zaś – tradycyjnie – pozostali stronnictwem pruskim.
Jeden raz, gdy obydwa stronnictwa zjednoczyły się, by zostać stronnictwem polskim i po śmierci Augusta II Sasa doprowadziły do elekcji Stanisława Leszczyńskiego – ich wspólny projekt nie przetrwał: Rosja i jej caryca Anna, która uważała, że Rzeczypospolita jest nieformalnym rosyjskim protektoratem, wprowadziła swoją armię w granice polsko-litewskiego państwa, obalając Leszczyńskiego i wynosząc na tron Augusta III Sasa, syna Augusta II. W ten sposób nieformalny protektorat rosyjski nad Rzeczpospolitą został utrzymany... Francja nie pomogła Rzeczypospolitej i Leszczyńskiemu, który był przecież teściem króla Francji. Być może wtedy po raz pierwszy okazało się dobitnie, że nie można całkowicie liczyć na innych, lecz przede wszystkim trzeba liczyć na samego siebie... A nie można liczyć na samego siebie, gdy morale ludzi i gospodarka kraju rujnowanego wojnami legły w gruzach, a dobro własne wielkich rodów było przedkładane nad dobro wspólne ojczyzny...
Powieść kończy się w dziejowym momencie triumfu drugiego pokolenia „Familii”, gdy z udziałem Rosji i samej carycy Katarzyny II (nota bene osoby pochodzenia nienieckiego, urodzonej w Szczecinie) na tron Rzeczypospolitej został wyniesiony Stanisław August Poniatowski. Pamiętamy jednak z kart historii, że ten triumf „Familii”, to było pyrrusowe zwycięstwo. Rosja sformalizowała swój nieformalny dotychczas protektorat nad Rzeczpospolitą narzucając nam swoisty traktat, co doprowadziło w konsekwencji do wybuchu Konfederacji Barskiej i czteroletniej wojny domowej, zakończonej pierwszym rozbiorem Rzeczypospolitej.
Przywódcza elita pochodzenia niemieckiego w Rosji carskiej (nie tylko Katarzyna wywodziła się z Niemiec, ale także wielu dygnitarzy i dowódców wojskowych) zrozumiała, że nie utrzyma samodzielnie pod swoim protekcyjnym butem całości polsko-litewskiego państwa. Zatem zgodziła się w końcu na realizację projektu pruskiego: rozbiory Rzeczypospolitej. Prusy bowiem mogły się rozrastać jedynie dzięki zaborom ziem Polskich. Austria (kolejny komponent niemiecki dokonywanych rozbiorów, niepomny, że w drugiej połowie XVII w. Rzeczypospolita pomogła jej obronić się przed turecką nawałą) również wzięła udział w krojeniu ziem państwa obojga narodów.
Piszący niniejszą recenzję książki „Familia” autorstwa Pawła Majki nie będzie dodatkowo rozwodził się nad rolą kobiet w obrębie rodu Czartoryskich i ich wpływem na politykę stronnictwa. Autor powieści wystarczająco to podkreślił w fabule utworu. Reasumując jednak, trzeba uczciwie stwierdzić – książka jest dobra i jej lektura powinna wciągać czytelnika o różnorodnych zainteresowaniach literackich (niewątpliwie wciągnęła piszącego te słowa). Niemniej jednak po wielkim głaskaniu nie sposób nie wbić tej prozie kilku szpilek. Chodzi mi głównie o pewne drobiazgi w warstwie językowej utworu.
Pominę tutaj zdarzające się dosyć licznie literówki. To problem niedostatecznej korekty redaktorów pochylających się mniej lub bardziej uważnie nad utworem. Piszącego te słowa bardziej drażniły swego rodzaju potknięcia stylistyczne, które muszą pochodzić li tylko od autora. Mamy prawo trochę więcej wymagać od pisarza, który – według noty o autorze – wydał już ponad dziesięć powieści.
A zatem – po pierwsze – drażniło mnie jako fizyka z wykształcenia nadużywanie słowa „prędko” oraz kilku jego odmian. Otóż istnieje teoria, że język stosowany w literaturze pięknej wysubtelnia nam i udoskonala narzędzie, jakim jest język znajdujący zastosowanie w całym spektrum nauk humanistycznych, społecznych i przyrodniczych. Z drugiej zaś strony – wyostrzenie pojęć językowych na gruncie poszczególnych nauk wtórnie wpływa na zastosowania i używanie języka w literaturze pięknej. Jaki więc jest problem z niewinnym słówkiem „prędko”, który tu podnoszę?
Może to i drobiazg, ale na gruncie mechaniki newtonowskiej, gdzie mamy do czynienia ze zjawiskami zmiany, zwłaszcza zmiany kinematycznej i dynamicznej w przestrzennym położeniu ciał fizycznych, przyjęty został w języku polskim podział, że „prędkość” jest wielkością skierowaną (o konkretnym zwrocie i kierunku), a synonimiczna do tego zwrotu „szybkość” jest skalarem i oznacza wartość wektora prędkości (np. w km/h, czy w m/s). Dlatego licznik wewnątrz samochodu określamy adekwatnie słowem „szybkościomierz”. Pędzący ulicami pojazd nie zawsze zachowuje jednakowy zwrot i kierunek, ale wskazówka na liczniku może pokazywać taką samą wartość. W języku literackim natomiast synonimiczne względem siebie słowa „prędko” i „szybko” mają cały szereg innych synonimów pozwalających uchwycić dynamikę wielorakich zmian, głównie zmian jakościowych, które nie są typem zmiany skierowanej. Zabrakło mi tego w warstwie językowej omawianej książki.
Zadałem sobie trud i znalazłem w powieści 50 fraz głównie ze słówkiem „prędko”, z czego zdecydowaną większość mogłem identyfikować jako nieadekwatny opis za pomocą zwrotu „prędko” zastosowany do zmian bardziej jakościowych niż kierunkowych, w opisie których należałoby użyć słowa „szybko” lub każdego innego synonimu odzwierciedlającego zmianę. Na poparcie mojej smuty przytoczę tylko kilka przykładów: „Piotr sam prędko się przekonał” (s.98), „jak prędko się przekonała” (s.197), „Wieczór w listopadzie zapadał prędko” (s.305), „Prędko zresztą jego najlepsze cechy dały o sobie znać” (s.359), „I niech to wszystko stanie się prędko” (s.381), „większość szemrzących prędko ucichła” (s.393), „Piotr przekonał się bardzo prędko” (s.402), „niezdolni do prędkich ruchów” (s.420), „Krystyna przekonała się prędko” (s.435), „Teraz też przebrała się prędko” (s.453), „umiejętności prędkiego podejmowania decyzji” (s.545).
Po drugie – w książce kilkakrotnie używany jest zwrot „szumiaste” (np. s.556) w odniesieniu do wąsów, a prawidłowa forma to „sumiaste”, czyli takie, jak u ryby zwanej sumem. Jeden raz wytrąciło mnie z błogiej lektury użycie przyimka „to” w podwójnej roli – równocześnie jako zaimka oraz jako operatora implikacji (s.77). Źle mi się czytało kilka razy zdania, nad którymi musiałem się chwilę zatrzymać, bo zaimek pytajny „co” został użyty w znaczeniu „coś”. Podrażniły w kilku miejscach moje wyczucie języka polskiego sformułowania, które na użytek własny nazwałem zwrotem „dziwoląg frazeologiczny”. Poniżej kilka przykładów.
Mamy fragment zdania (s.179) „którą podczas zajazdu zamordowali oszaleli katoliccy fanatycy”. Rozumiem, co znaczy słowo „oszaleć” i jego odmiana – oni „oszaleli”, ale użycie słowa „oszaleli” w znaczeniu „poddani szaleństwu” nie pasuje mi w przytoczonym zdaniu. Mamy też takie zdanie: „Nie zaniechiwała jednak pytań o zdrowie panienki” (s.196). Występuje tu karkołomny i na siłę utworzony, a brzydko brzmiący imiesłów przeszły czynny od słowa „zaniechać”. Podobnie autor wielokrotnie stosuje imiesłów przeszły czynny w stosunku do frazeologicznego zwrotu „nie obchodzi” coś kogoś. W książce mamy nagminnie stosowany zwrot „nie obeszło” w znaczeniu zbliżonym do „nie obchodziło” coś kogoś (np. s.209).
Natrafiłem w treści książki na dwie pomyłki merytoryczne i jeden zgrzyt ideowy. Ten zgrzyt ideowy może tylko mnie dotyczy, jako człowieka wierzącego, ale pomyłki merytoryczne odnośnie elementów fabuły, to błędy autora.
Uderzyło mnie zdanie (s.374): „Nie pomagało, że powróciwszy ze Lwowa, Piotr obarczył ją bardzo dziwnym prezentem w postaci chłopskiej córki.” Otóż „dziwnym prezentem w postaci chłopskiej córki”, Piotr i jego przyjaciele obarczyli Krystynę powróciwszy z okolic Grodna i Mińska, gdzie na rzecz „Familii” pozyskali miejscową szlachtę doprowadziwszy do skasowania niejakiego Franciszka Soplicę. We Lwowie natomiast nasi quasi-trzej muszkieterowie doprowadzili do wyeliminowania konkurentów Augusta Czartoryskiego do ręki majętnej wdówki oraz ostatecznie wpadł im w sidła Zajączek i skutecznie został wyeliminowany.
Wprawiło mnie w konsternację zadanie (s.519): „– To wojna! – pieklił się książę August Poniatowski, machając trzymanymi w ręku dokumentami.” Zacząłem główkować: zaraz, zaraz... czyżby już działał Stanisław August Poniatowski, przyszły (ostatni) król Rzeczypospolitej? Okazało się jednak w dalszym opisie, że chodziło o Augusta Czartoryskiego syna Kazimierza oraz Izabeli, z domu Morsztyn, których drugim synem był Michał Czartoryski, a córką Konstancja, małżonka generała Poniatowskiego.
Zgrzyt ideowy wiąże mi się ze zdaniem wypowiedzianym przez Jana Paprockiego w obliczu nadchodzącej śmierci (s.617): „– Dobrze! – Twarz umierającego złagodniała. – Dobrze widzieć was wreszcie razem. A teraz zabierajcie się stąd! Ja już prawie w piekle. Dam tam popalić Tadeuszowi!” Niby to żarcik taki wypowiedziany tuż przed skonaniem, ale nie przystoi on człowiekowi głęboko wierzącemu, a takim był ukazywany Jan Paprocki, który mimo czynów nagannych z powodu lojalnej służby, musiał czasem uczęszczać do spowiedzi w trakcie swojego życia... Zatem, jako wierzący, w ostatnich chwilach przebywania jego duszy w dogorywającym ciele, powinien zdobyć się na odrobinę żalu i wyrazić ufność w Boże miłosierdzie... Po owym żarciku o pójściu do piekła i dokładaniu tam do ognia, prawdziwie wierzący człowiek mógłby mieć refleksję, że przecież Tadeusz nie może być w piekle, bo oddał życie za swoich przyjaciół, czyli zdobył się na miłość prawie że heroiczną. Sam umierający zaś powinien westchnąć choćby w stylu: Boże miej litość nade mną! – Niejednokrotnie w tej powieści coś podobnego wykrzykiwali ludzie ginący nagle...