Dużo złego zrobiono Antoniemu z Padwy w XX wieku. Rola tego hiszpańskiego teologa, myśliciela, franciszkanina, doktora Kościoła Katolickiego została zmarginalizowana do opiekuna ludzi zagubionych i lękliwych. Pamiętacie łańcuszek Świętego Antoniego, tą symbiozę modlitwy i zabobonu? Znane były różne wersje. Wszystkie jednak opierały się na podobnej zasadzie. Przepisz ten list i wyślij do dziesięciu swoich znajomych. Za żadne skarby nie przerywaj łańcuszka. Rozpoczęty został przez pewnego misjonarza (bodajże) w Gwadelupie. Przerwanie łańcuszka groziło trwałym kalectwem odbiorcy i bukietem kataklizmów dla bliższej i dalszej rodziny. Dla dzielnego pisarczyka czekały wymierne korzyści. Ten kto wypełni zawarte w liście polecenia tego czeka nagroda. Nie, nie w niebie, jak jest napisane w Biblii. W kieszeni ma pojawić się duża suma pieniędzy.
Oczywista ta bzdura nie podobała się Janowi Dobraczyńskiemu. Być może pisarz ten dostał cząstkę łańcuszka św. Antoniego i wyrzucił te brednie do kosza. Ja tak zrobiłem. I nic. Nic się przez ten gest nie stało. Ani złego, ani dobrego. Dobro i zło wydarzają się, ale za zupełnie inną sprawą.
Dobraczyński postarał się o inny obraz Antoniego z Padwy. Po prostu przedstawił historię życia franciszkanina. No, może nie od samej kołyski. Poznajemy go, gdy jeszcze nosił imię Ferdynanda. Pochodził z kupieckiej, bardzo zamożnej rodziny. Był zaręczony z piękną panną o dobrych koneksjach. Zaczął studia klasyczne. Jednak ( z wielkim bólem, jeśli chodzi o dziewczynę) wybrał życie zakonne. Wstąpił do Kanoników Regularnych świętego Franciszka. Dokuczały mu częste wizyty krewnych, i - nie da się ukryć, tęsknota do byłej narzeczonej. Poprosił zatem przełożonych o przeniesienie do Opactwa Świętego Krzyża w Coimbrze. Była to ówczesna stolica Portugalii. W 1219 otrzymał święcenia kapłańskie.
Dlaczego człowiek zmienia swe życie. Mówiąc językiem literatury:czemu w życiu dwudziestoletniego mężczyzny widzimy nagły zwrot akcji? Co go "zmusiło" do podjęcia radykalnej decyzji. Decyzji, która zaważy na całym jego życiu. Jan Dobraczyński powoli, z całą starannością, odkrywa krętą drogę Ferdynanda/Antoniego do Boga. Nie jest to zadanie proste, trzeba dotknąć Największej Tajemnicy Wszechświata. Dobraczyński zrobił to w najprostszy sposób, jaki miał na podorędziu. Po prostu przedstawił fakty, które nie podlegają dyskusji. Zrobił naprawdę bogatą kwerendę na temat Antoniego. Pisarz sam przyznaje że jest "fanem" tego zakonnika. Z pewnością przeczytał mnóstwo książek na jego temat. Wyobraźnia natomiast podpowiedziała pisarzowi jak poradzić sobie z takimi "drobiazgami" narracyjnymi jak dialogi, fabuła. Z pewnością w żadnym dokumencie historycznym nie odnajdziemy rozmów Antoniego.
Moim zdaniem Dobraczyński wykonał dobrą pracę. Solidną i potrzebną. Wracamy zatem do myśli z pierwszego akapitu. Autor wygumkował zabobonny przekaz o Antonim. Wstawił w to miejsce sympatyczną opowieść, której bohaterem jest zakonnik o bardzo radykalnych poglądach. Pisarz używa "szkolnego" sposobu opowieści. Jest początek, rozwinięcie, zakończenie. Nic czytelnika w zapisie narracji nie może zdziwić. Takie powieści jak ta ( biograficzne) nie mają pointy. Inaczej: mają pointy, ale możemy się jej domyślić. Już na początku powieści domniemywamy zakończenia. Ale przecież biografia, każda historia oparta na życiu człowieka takie ma zakończenie. Śmierć bohatera.
Język powieści nie wyszukany, prosty. Czytając mogłem domyślić się ciągu dalszego. Wiedziałem jakich słów się spodziewać, jakich wyrażeń. Moja przenikliwość nie wynikała jednak z umiejętności przewidywania. Po prostu Dobraczyński używa języka powszechnie ( acz literackiego) używanego.
Warto przeczytać. Nawet tylko dla samego Antoniego. 8/10