Pewnego upalnego dnia rodzinka Barringtonów (prawie jak Carringtonów) w składzie Pete, Angela i ich nastoletnia córka Toni, postanawia wyprowadzić się z Fresno w Kalifornii do małego miasteczka Loring w delcie Mississipi. Zapytacie po co lekarz i były futbolista przeprowadza się z Kalifornii do takiej dziury? Póki co wystarczyć wam musi odpowiedź, że tam się urodził. Zatem przyjeżdża jak gdyby nigdy nic, po kilkunastu latach nieobecności do rodzinnego domu swojej żony i postanawia zacząć wszystko od nowa. Rozpoczyna pracę w przychodni zdrowia i wraca do futbolu, tym razem jako trener pomocniczy. Gdyby jednak historia opierała się tylko na jego osobie, to umarlibyśmy z nudów. Oprócz Pete`a poznajemy jeszcze co najmniej dwóch fascynujących mężczyzn. Pierwszy to Tim Kessler – prawnik-alkoholik, ojciec nastoletniej Susan, drugi trener pomocniczy miejscowej drużyny i przy tym przyjaciel Pete`a ze szkolnych lat. Kompletnie szara i mało atrakcyjna postać. A jednak żona Pete`a widzi w nim znakomitego kochanka. Za sprawą tych dwojga pojawiają się więc w książce pierwsze, jałowe sceny stosunków seksualnych. Oprócz tych bohaterów, jest jeszcze ktoś. Alan DePoyster – pastor, właściciel sklepu spożywczego, kolejny niepozorna postać. Wydawałoby się, że to przykładny mąż i ojciec nastoletniego Masona. Autor przeznaczył mu jednak inną rolę. Alan jest ostatnim bokiem tego dziwnego męskiego trójkąta z Loring. Co łączy Pete`a , Alana i Tima? Bezpośrednio – dawna znajomość, pośrednio – seks. Żona Pete`a zdradza go z Timem. Pete sam także ją kiedyś zdradził, a przy tym w wieku 17 lat przespał się z matką Alana, za co Alan go szczerze nienawidzi. Nienawiść Alana potęguje fakt, że jego żona jako nastolatka sypiała z własnym bratem. Tak rośnie ten łańcuch wszechobecnej kopulacji. Na domiar złego w tok fabuły wkrada się zbrodnia. Kto, kogo zabił i dlaczego? Ci, którzy jeszcze są tym zainteresowani, powinni zajrzeć do książki.
Po „Koniec Kalifornii” autorstwa Steve Yarbrougha sięgnęłam z własnej, nieprzymuszonej woli. Kompletnie nieświadoma tożsamości autora i jego dorobku literackiego, kierowałam się wyłącznie krótką charakterystyką fabuły, zamieszczoną z tyłu książki. Nie będę ukrywać, że do jej kupienia przekonał mnie małomiasteczkowy klimat, w którym bezsens miał graniczyć z beznadzieją i rzeczywiście graniczył, a przy tym obniżył jej wartość literacką przynajmniej o połowę. Mimo krótkich rozdziałów, powieść czyta się z wielki trudem. Po kilku linijkach tekstu niemal z każdej strony wieje nudą. W końcu lektura tej ksiażki sprowadza się do wyczekiwania scen seksualnych, w których mało obchodzi nas ów akt, a bardziej kto i z kim współżyje tym razem. Tak ciągnie się ta niedopracowana fabuła, aż do momentu wspomnianego już morderstwa. Kiedy tylko pojawiły się w książce pierwsze przesłanki zbrodni, miałam nadzieję, że chociaż ten wątek autor poprowadzi w niespodziewanym kierunku. Nic takiego nie miało jednak miejsca. Od początku wiemy, kto zabił i dlaczego. A szukanie winnych przez miejscowego naczelnika policji Hendersona, przypomina zabawę w kotka i myszkę. Jak przystało na służby mundurowe, śledztwo prowadzi do nikąd, a winny sam oddaje się w ręce wymiaru sprawiedliwości. Żyć nie umierać. Tylko, czy aby o to chodziło?
Gdybym miała wypisać tu wszystkie wady, jakie znalazłam w tej książce, to ta opinia stałaby się równie jałowa jak recenzowany obiekt. Choć publikacja ma niewiele ponad 370 stron, to nie sposób przeczytać jej w jeden wieczór, ba nawet w tydzień. Każdy kolejny rozdział mógłby stanowić świetny lek dla ludzi cierpiących na bezsenność. I pomyśleć, że takie rzeczy pisze wykładowca Stanowego Uniwersytetu w Fresno. Mało tego, został on nawet za tę książkę wielokrotnie wyróżniony.
O gustach się nie dyskutuje, jednakowoż nie powiem, że sięgnęłabym po „Koniec Kalifornii” po raz drugi. Nie jestem na tyle masochistyczna, by katować się po raz kolejny tą wątpliwej wartości fabułą. Ale myślę, że mogę tę książkę polecić choćby jako antywzorzec lub typowy czasonieumilacz. Być może ktoś z was się skusi?