Ewa Anna Michalska zabiera czytelników w podróż do Brzezin, niewielkiego – nawet dzisiaj – miasteczka, położonego nieopodal Łodzi. Będzie to wyprawa w przeszłość, sięgająca czasów przedwojennych, a zatem i świata, który już na zawsze przeminął. Sam zatem pomysł na debiutancką powieść był intrygujący, bo o ile można znaleźć kilka książek, których akcja dzieje się w Łodzi, to o Brzezinach niewielu – jeśli w ogóle – pisało. Tak pozytywnie „nastawiony” na „Całe złoto Löwenstadt”, przystąpiłem do lektury. Muszę przyznać, że dzięki pisarskiemu kunsztowi autorki, dość gładko przenosi ona swych czytelników do przedstawianych miejsc. Bez trudu możemy oglądać je oczami bohaterki i poczuć specyficzny klimat epoki, wczuć się w małomiasteczkowe codzienne, niewyróżniające się życie i prowincjonalną moralność, którą budują różne narodowości, wyznania i odmienna kultura.
Autorka skupiła swą uwagę na zwykłej, niemieckiej rodzinie z dość tradycyjnym podziałem społeczno-patriarchalnych ról, a ściślej rzecz ujmując na jeden z córek, która – o czym szybko się przekonujemy – zdecydowała się wyjść poza przyjęty i wymagany schemat „porządnie wychowanej”. Rodzi jej się syn z nieprawego łoża, zwany od swej genetycznej wady, Zajączkiem. Od maleńkości otoczony mgiełką rodzinnego, a także poniekąd miasteczkowego skandalu, musi zmagać się z odrzuceniem i wysłuchiwać niewybrednych komentarzy pod swoim adresem. Każda „inność”, zwłaszcza ta związana z pochodzeniem czy wyglądem, jest doskonałą podpałką dla ognia nienawiści i nietolerancji. Uprzedzenia, mówi nam autorka, potrafią dość łatwo ujawnić się w każdym, nawet w najbliższym członku rodziny, u którego naturalnie szukamy pomocy i wsparcia. Takie bolą najbardziej, ale takie też najmocniej budują naszą osobowość.
A zatem, jak widać, opowieść zapowiadała się znakomicie. Dopadł mnie jednak autentyczny problem z jej oceną. Jako łodzianin z założenia (choć to przecież mało obiektywne) będę bronił twórców, którzy piszą o Łodzi (a i ta pojawia się w książce Michalskiej). I bardzo chciałbym autorce dać sto gwiazdek, gdyby nie to, że zaskoczyły mnie zastosowane przez nią powieściowe wolty. Nie chcąc ich zdradzać, mogę tylko wyrazić swoje rozgoryczenie tym, jak – jako czytelnik – zostałem „potraktowany”. Dzięki zmianie optyki i kilkukrotnemu przerzucaniu ciężaru opowieści, a co za tym idzie także narracji na inne osoby, straciłem główną nić historii, umknęła mi ona i niestety nie udało mi się ponownie jej ująć. Zastanawiałem się więc, co dana postać wnosić będzie do opowiadanej historii i jak wpłynie na losy głównej bohaterki? Za każdym razem bardzo się myliłem i nie był to rodzaj zakończenia, który lubię spotykać przy lekturze. Zastosowane chwyty stały się dla mnie w pewnej chwili niczym innym jak tylko wyrazem chęci autorki pochwalenia się czytelnikom, co wie o historii obu miast. Umieszczane w powieści wątki czy noty historyczne rozrywały spójność akcji i tak już dość poszatkowanej z powodów, o których wspomniałem wcześniej. Owszem, wszystkie postaci łączy Bolesław, bohater zdecydowanie negatywny i sprawca wszelkich nieszczęść, ale było to za mało, by związać mnie opowiadaną historią do końca. Sądziłem, że główne bohaterki (tak, okazuje się, że jest ich kilka) okażą się postaciami silnymi, które wyjdą poza utarty schemat szarych, zakompleksionych, krzywdzonych przez Bolesława myszek. Że okażą się krnąbrniejsze niż miejscowe konserwatywne obyczaje, ojcowskie surowe wychowanie i prowincjonalność, z której zdawały sobie sprawę i którą potępiały za jej niesprawiedliwość i krzywdy. Że z podniesionym czołem stawią czoła mężczyźnie ich życia, zaś on poniesie z ich rąk zasłużoną karę. Tymczasem rozczarowały mnie, okazały się bowiem miałkie, a ich postępowanie i przemyślenia naiwne i chyba nieprzystające do tego, co zaserwowała im autorka.
W pewnej chwili zacząłem zadawać sobie pytanie, o czym jest „Całe złoto Löwenstadt”? Opowieścią o rodzinie, kobiecej duszy, o kobietach w ogóle? Dramatem obyczajowym czy powieścią historyczną? O nieszczęśliwych miłościach, czy nieszczęśliwym życiu? O małomiasteczkowej moralności, a może o odwiecznej pogoni za pieniądzem i szczęściem? A może to opowieść o mieście (a jeśli tak – to o którym? O Brzezinach, opisanych jedynie na początku – późnej stają się ledwo zaznaczonym tłem – czy też potężnej Łodzi, zwłaszcza tej z okresu wojny?). Wtręty o brzezińskiej straży pożarnej, strzępki historycznych wiadomości a to o kościele, a to o rozgrywkach sportowych, przypominały mi nieco cytaty z przedwojennych szyldów, tak jakby autorka innymi zabiegami nie potrafiła (a potrafi z pewnością!) osadzić czytelnika na miejscu przedstawianych przez nią wydarzeń. I tak w gąszczu epizodów, wśród dominującego i przygnebiającego zła (przecież „całe zło to...”), któremu autorka pozwalała rozwinąć niemożebne do opanowania skrzydła, wszystko to ostatecznie zginęło i sprawiło, że sam się pogubiłem*.
„Całe złoto Löwenstadt” jest dobrą powieścią, napisaną pięknym językiem, z pewnością w zamierzeniu autorki kompletną (opisywane wątki spinają się klamrą czasową), tyle że nie ujęła mnie i nie przekonała do siebie. Być może wynikało to z zastosowanych zmian akcji i optyki, z rozmienienia fabuły na drobne, ze zbyt szybkiego „pozbywania” się bohaterek z kart książki i sztampowego de facto zbudowania postaci głównego protagonisty, który musiał okazać się być niewiernym kochankiem, pijakiem, łajdakiem, szmalcownikiem i mordercą. Mam jednak nadzieję, że w kontynuacji „Całego złota Löwenstadt” autorka pozytywnie zaskoczy swoich czytelników (a także i mnie). Mimo bowiem tego, że się czepiałem i sarkałem – taka była moja rola – trzeba bowiem oddać to co pewne – Ewie Annie Michalskiej wyszedł niezły debiut.
*o swych wątpliwościach chętnie porozmawiam z autorką podczas Jej spotkania autorskiego.