Mówi się, i to nie bez powodu, że w literaturze wszystko już było. Autorzy powieści, które powstają teraz i powstawać będą w niedalekiej i dalszej przyszłości, sięgają po znane od dawien dawna tropy literackie. Trop zbrodni nie wymyślił Dostojewski, a już został zapisany w Biblii. Trop podróżowania nie jest wynalazkiem Olgi Tokarczuk, która ten wątek uwypukliła w „Biegunach”, ale widzimy go w „Odysei” Homera. W „Kamieniach na szaniec” Aleksandra Kamińskiego lub w „Kolumbach” Romana Bratnego widzimy wątek – trop matki szukającej swych dzieci. Dzieci te najprawdopodobniej (za)ginęły. Piękny, tragiczny ślad, ale znany przecież z literatury. Taki sam motyw czytamy w micie o Demeter i Niobe.
Mógłbym przytaczać i przytaczać tropy – pomysły, którymi obdarzają powieściopisarze czytelników, śląc do ich rąk utwory literackie, lecz nie o to w tym artykule chodzi. Mam przed sobą powieść, która jakby idzie pod prąd. W literaturze wszystko już było, powtórzmy jak za Panią Matką. Lecz sięgając po „Paradygmat zła” powinniście być przygotowani na wszystko.
Autorka „Paradygmatu zła”, polska pisarka, ukrywająca się pod pseudonimem Mag Egnever, zastosowała niebanalny pomysł, aby uwiarygodnić treść swojej powieści. Pod sam koniec powieści Egnever daje pstryczka w nos czytelnikom. Nie tego się spodziewaliście, prawda? Znam ludzi którzy – z szorstką niecierpliwością, nie dokończywszy powieści, kartkują książkę, aby odnaleźć nazwisko mordercy.
Zanim jednak uczynicie ten niecny krok, posłuchajcie kilku słów o samej powieści. Popełniono osiem zbrodni. Mają podobny charakter, lecz zdarzyły się w ośmiu różnych miejscach globu ziemskiego. Lokalne służby porządku, nie wiedząc o tym „zbiegu okoliczności”, przystępują do śledztwa. Dopiero po jakimś czasie, po czyimś telefonie, uwzględniając pewne okoliczności – zaczęto powiązywać, związywać, podwiązywać fakty, ludzi, aż w końcu – wątki. Stworzono globalną przestrzeń, w której zaczęto rozwiązywać zagadkę kryminalną. Z niemałym trudem. Gdy już dochodzimy do pointy, okazuje się że pani Mag ma dla nas niespodziankę. Niespodziankę, o której już powiedziałem. Ale tak nie do końca powiedziałem, przecież to kryminał. Nie wolno zdradzać zakończenia.
Bardzo to dobra pozycja do czytania. Do wypełnienia jednego, dwóch wieczorów. Akcja szybko toczy się, zatem czytelnik powinien tak samo szybko czytać powieść. Jest ona dość brutalna, miejscami wręcz ocierająca się o złamanie dobrego smaku. Również w warstwie dialogowej. Jednak trzeba „wybaczyć” Autorce ten rozmach potworności. To taka książka. Taki klimat. Połączenie Stephena Kinga z Thomasem Harrisem. Brutalność tego drugiego w osobie Hanibala Lectera, a jednocześnie mroczność i niejednoznaczność tego pierwszego. Nie wyobrażam sobie aby policjanci i przestępcy, w jakiejkolwiek powieści, mówili językiem ugładzonym jak świeżo ostrzyżone włosy. Po prostu trzeba się przygotować na jazdę bez trzymanki.
Mówi się że debiut książkowy ma wady … debiutu książkowego. Każdy pisarz je ma . A to za szybko rozwiązana akcja, a to złe dialogi. Papierowi bohaterowie. I inne tego typu wady. Ale ja ich nie widzę. Może są, a ja mam klapki na oczach? Nieważne. Naprawdę. Bo oto Mag Egnever daje nam czytelnikom coś czego, jeśli w ogóle, to z pewnością dawno nie było. Ten trop literacki, który zastosowała Autorka, pachnie świeżością. Tylko jak go nazwać? Wiem jak nazwać, ale gdybym napisał, odkryłbym wszystkie karty. Powiedziałbym kto stoi za wszystkimi morderstwami. Agatha Christie, Artur Conan Doyle, a może wreszcie E.A.Poe? Bo w opowieściach tych trojga należy szukać. A zatem, moi mili, do książki!