Kiedy "Dom czarów" ukazywał się po raz pierwszy w Wielkiej Brytanii, James Herbert znajdował się tam u szczytu popularności: przebojowa powieść o morderczych szczurach zyskała już wtedy godne następczynie w postaci "Mgły", "Ocalonego" i "Ciemności", a fani autora z utęsknieniem wyczekiwali każdego nowego tytułu; Herbert postanowił dać im dwa: "Księżyc" i "Dom czarów" ukazały się w krótkim odstępie czasu i były wspólnie reklamowane w telewizji - a to nawet w Wielkiej Brytanii jest pewnym ewenementem i świadczy o tym, że wydawnictwo traktuje dany tytuł bardzo poważnie. Zresztą za tym "podwójnym uderzeniem" krył się jeszcze jeden zamysł: "Księżyc" zapowiadano jako pozycję dla fanów drapieżniejszych horrorów, natomiast "Dom czarów" miał stanowić dla niego przeciwwagę, oferując czytelnikowi bardziej tradycyjną i mniej intensywną historię o duchach.
Ta powieść przynajmniej pod jednym względem stanowi wyjątek w dorobku Herberta: głównym bohaterem nie jest tu typowy dla tego autora "twardy, samotny mężczyzna"; tym razem mamy do czynienia z parą głównych bohaterów - Mike'iem i Midge - którzy postanawiają porzucić męczące życie w mieście i przenieść się do domku na wsi. Poszukiwania właściwego obiektu kończą się po pewnym czasie sukcesem i, gdyby to nie był horror, mogłoby się wydawać, że od teraz ich życie będzie jednym wielkim piknikiem i wieczorami z Kamasutrą. Pozytywną różnicę odczuwa przede wszystkim Mike, który jako muzyk potrzebował właśnie ciszy i spokoju, aby wskrzesić dawną wenę. Krótko mówiąc, przeprowadzka działa więc na bohaterów niczym łagodnie przedawkowany Biovital: nie dość, że spada na nich nagłe natchnienie w zakresie działalności zawodowej, to jeszcze odkrywają, że wreszcie dotarli do miejsca pełnej szczęśliwości. Autor dba jednak o to, by sielanka nie trwała zbyt długo i wpisuje w wiejski krajobraz dwa źródła potencjalnego zagrożenia: po pierwsze, okazuje się, że niedaleko domu rezyduje tajemnicza sekta, która zaczyna coraz bardziej ingerować w życie dwójki bohaterów, po drugie - sam dom też zaczyna wypełniać się jakąś piekielną energią.
Po raz kolejny udało się Herbertowi stworzyć niezwykle wciągający świat wypełniony interesującymi postaciami. Sporą zaletą jest też fakt, że do końca trudno nam zdecydować, co okaże się największym zagrożeniem dla Mike'a i Midge: czy będzie trzeba bronić się przed ludźmi czy przed magią? Akcja rozwija się tutaj co prawda w umiarkowanym tempie i zwolennicy gwałtownego rytmu Guya N. Smitha mogą się poczuć śmiertelnie rozczarowani, ale trzeba przyznać, że nawet te "spokojne" fragmenty powieści czyta się z fioletowymi wypiekami na twarzy; tak jak czasami Stephen King, tak i James Herbert posiada niedefiniowalną umiejętność przykuwania czytelnika do swojej fabuły i wcale nie potrzebuje do tego hord żywych trupów czy krwi po kostki. Może to właśnie miał "Dom czarów" udowodnić?
Tak czy inaczej, trudno tę akurat powieść uznać za najlepszą w dorobku autora: historia o nawiedzonym domu nie zapada w pamięć aż tak głęboko jak ta o morderczej mgle czy ta o zdeformowanym detektywie próbującym rozwiązać tajemnicę swego poprzedniego życia (znane z wcześniejszej "Mgły" i późniejszych "Innych"); Herbert wyczarował tu więc magiczny świat, którego nie chce się opuszczać, ale o którym później stosunkowo szybko się zapomina. Co ciekawe, podobne rozczarowanie przyniósł wydany wówczas "Księżyc": niby większość fanów go zaakceptowała, ale na listach ulubionych horrorów pojawiał się bardzo rzadko.