Są takie książki, o których jest głośno. Jedne z ich, to te, które „zmartwychwstają” z powodu ekranizacji, a drugie, to te, które po prostu takie są. Napływają do nas z różnych zakątków świata. Najczęściej z Wielkiej Brytanii, a jeszcze częściej z Ameryki. Nie oszukujmy się, większość z nas czyta niewiele polskich autorów, bo nie są tak nagłaśniani jak ci zza naszych granic. Jeśli oczywiście w ogóle czyta, coś oprócz nudnych lektur szkolnych. W ciągu ostatniego roku było kilka takich książek. Niezaprzeczalnie są to „Igrzyska śmierci” i „Intruz”, które należą do tej pierwszej ze wcześniej wspomnianych kategorii. Do drugiej mogę zaliczyć „Wybranych” i jeszcze wcześniej przeczytaną „Złodziejkę książek”. Każda z tych pozycji jest na swój sposób wspaniała i każda z nich opowiada zupełnie inną historię. Tak samo jest z „Gwiazd naszych wina”. Jest to inna opowieść od wcześniej wymienionych, ale łączy ja z nimi to, że jest o niej ostatnio niezwykle głośno. Co tu dużo mówić. I ja temu uległam. Uległam ciekawie zapowiadającej się historii i tym wszystkim – mniej lub bardziej pochlebnym, choć tym drugim w szczególności – recenzjom.
Szesnastoletnia Hazel choruje na raka. Jest zwykłą niezwykłą nastolatką. Gdy nie ogląda „America’s Next Top Model” (naszego polskiego „Tap Madl. Zostań modelką”) z nieodłącznym przyjacielem – aparatem tlenowym – Phillipem, czyta książki i chodzi na grupę wsparcia. Próbuje żyć normalnie na tyle na ile udaje się to nastolatce taszczącej ze sobą aparat tlenowy. Na jednym ze spotkań grupy wsparcia dla chorej młodzieży poznaje Augustusa, to właśnie wtedy jej życie nieodwracalnie się zmienia. I w jakimś – mniejszym lub większym – stopniu zmienią się ona sama. Czy pozna odpowiedzi na nurtujące ją od wielu lat pytania? Jaka jest ich treść? Czym jest życie i śmierć? Co tak naprawdę zostaje po człowieku po śmierci? Czy to, aby nie „gwiazd naszych wina”?
John Green jest amerykańskim autorem bestsellerów z listy „New York Timesa”. Zadebiutował powieścią „Szukając Alaski”. Ostatnia jego książka „Gwiazd naszych wina” odniosła, a raczej odnosi niezwykły sukces. W Polsce szóstego czerwca tego roku mają ukazać się jego „Papierowe miasta” również wydane nakładem wydawnictwa Bukowy Las.
John Green napisał, coś innego. Coś świeżego i coś banalnego zarazem. Coś, czego jednak banałem nazwać nie można, bo byłaby to obraza dla tej książki, a komplement dla innych banalnych, nic nie wartych lektur. Napisał coś smutnego, poruszającego i wesołego zarazem. Napisał coś niby prostym, ale także skomplikowanym językiem. Napisał coś łatwego, a zarazem skłaniającego do refleksji. Napisał coś szczerego i niezwykle realnego, ale jak sam przyznał fikcyjnego. A wreszcie napisał coś, co na długo pozostanie w mojej pamięci i do czego z pewnością będę wracać.
Bohaterowie są zupełnie inni niż wszyscy. Silni, ale mający swoje słabości. Charyzmatyczni, z poczuciem humoru, ale i bystrzy i inteligentni, ale co najważniejsze normalni. Realni. Nie są wyidealizowani. Normalni nastolatkowie, których można spotkać tak naprawdę wszędzie. Można, ale niestety ich się nie spotyka. Są wyjątkowymi bohaterami i ludźmi. Jednak wiadomo, że chorzy czasami szybciej dorastają. Tak było, np. z Oskarem z „Oskara i pani Róży” i tak jest tutaj. Ale ma to swoje plusy. Pozwala zobaczyć, jak tacy ludzie postrzegają świat, do jakich wniosków dochodzą mimo tak młodego wieku. Green zrobił to jednak w niewymuszony i naturalny sposób.
Z każdym z nich się zżyłam. Z inteligentną Hazel i ciekawym Isaakiem, z którymi chętnie bym się zaprzyjaźniła. Z charyzmatycznym i seksownym Augustusem, którego z chęcią bym jeszcze bliżej poznała. Bohaterami tak wyrazistymi, że nie sposób o nich zapomnieć. Nawet o tych pobocznych, bo każdy z nich odgrywa ważną rolę i przedstawia swoją historię.
Książka jest pełna humoru, bo nie raz zagościł uśmiech na mojej twarzy podczas jej czytania. Ale tak jak jest pełna humoru, tak samo jest pełna smutku. Jest to jedna z tych pozycji, przy której moje oczy nie wytrzymały i już po chwili rozmazując obraz przede mną w tak dotkliwy sposób, że kilka razy musiałam przerwać lekturę. Łzy płynęły, a ja nie mogłam uwierzyć w to, co zrobił ze mną autor, co zrobił swojej powieści, swoim bohaterom i mnie, swojej czytelniczce. Zaskoczenie, ból i łzy.
Podczas czytania pomyślałam, czemu właśnie takich lektur nie ma w kanonie. Pięknych, poruszających i dających do myślenia. Jednak po chwili zrezygnowałam z tej myśli. Czemu? Po prostu zaczęłam się bać. Zaczęłam bać się tego, że stałaby się zbyt pospolita. Stałaby się jedną z lektur, które trzeba przeczytać, a już na samą myśl większości by się odechciało. Ale sądzę też, że niektórym, a raczej mniejszości z większości spodobałaby się. Spodobałaby się na tyle, na ile może spodobać się książka, nie patrząc na to, że jest ona lekturą szkolną. Chociaż może ten fakt przekonałby znaczną większość z większości do czytania książek z własnej, nieprzymuszonej woli.
Uśmiech i łzy to słowa, które opisują tę książkę. Napis z okładki ma rację. A raczej nie napis, a Time, bo „Gwiazd naszych wina” jest „absolutnie genialna”. Skłania do przemyśleń nad wszystkim, o czym rozmyślają bohaterowie. Od razu po jej skończeniu wracałam do już przeczytanych stron, dialogów, refleksji. I powrócę z pewnością jeszcze nie raz. Jest pełna pięknych cytatów, które zapadły mi w pamięć i z pewnością w niej pozostaną. John Green wykonał kawał znakomitej roboty. Już wiem, dlaczego ta pozycja jest tak zachwalana. Jeśli Ty, tego jeszcze nie wiesz, Drogi Czytelniku to, na co czekasz? Nie ma czasu do stracenia. Ale radzę dzieło Greena zakupić, bo jestem pewna, że będziesz wracał do niej nie raz i nie dwa, a w takich sytuacjach lepiej mieć ją na swojej półce. A gwarantuję, że jest tego warta. Zapewne nie przekazałam wszystkiego, jednak to nie problem. Po prostu ją przeczytajcie, a sami się przekonacie, jaka jest ta książka, jaka jest historia w niej zawarta i jacy są bohaterowie.
Trwają prace nad adaptacją filmową, ale jakoś nie jestem jej szczególnie pewna. Na pewno ją obejrzę, ale obawiam się, że nie podołają temu zadaniu i co tu dużo pisać, film straci tę magiczną otoczkę, jaką ma książka. Mam jednak nadzieję, że tego nie zepsują, nie zrobią z tego kiczowatej historyjki, bo byłby to cios poniżej pasa dla tej lektury. A na pewno na to nie zasługuje. Jestem także niesamowicie ciekawa nowej książki Greena „Papierowe miasta”. Zupełnie inna historia, która zapowiada się interesująco.