Sławni ludzie, tacy jak aktorzy czy pisarze, mają wielu fanów. Na pewno przyjemność sprawiają im listy wysyłane przez wielbicieli. Jednak przesadne uwielbienie może być niebezpieczne w skutkach, o czym doskonale przekonał się Paul Sheldon, bohater powieści Kinga zatytułowanej “Misery”.
Paul zdobył popularność dzięki serii powieści romantycznych rozgrywających się w XIX wieku, których główną bohaterką była tytułowa Misery. Kobiety z wypiekami na policzkach czytały każde jego najnowsze dzieło, przez co fanek ciągle przybywało. Jedną z nich, Annie Wilkes, Paul poznał (niestety) szczególnie dobrze. Gdyby nie ona, pisarz zmarłby w swoim samochodzie, który uległ wypadkowi na pewnym odludziu. Annie zabrała Paula do swojego domu i opiekowała się nim - w końcu kiedyś pracowała jako pielęgniarka. Nie czuła potrzeby wezwania pogotowia, bo przecież miała wszystko, czego rannemu było potrzeba - doświadczenie oraz leki uśmierzające ból...
“Dawała mu pigułki, które sprowadzały fale zatapiające pale bólu. Pigułki były przypływem. Annie Wilkes była księżycową obecnością.”
Paul Sheldon miał szczęście, że przeżył wypadek, bo został przez kogoś uratowany. Miał też pecha, że tym kimś była Annie - kobieta psychicznie chora, która miała ustalony własny system wartości w swoim wyimaginowanym świecie. Paul był od niej uzależniony, gdyż nie mógł poruszać się na połamanych nogach oraz potrzebował codziennej dawki lekarstw. Ona zaś stawała się coraz bardziej niebezpieczna - jak duże dziecko, które niszczy wszystko wokół, jeśli coś nie pójdzie po jego myśli. Z tym że Annie bez skrupułów niszczyła ludzi.
“Misery” to trzecia książka Kinga, jaką miałam okazję przeczytać. Muszę przyznać, że wstrząsnęła mną najbardziej. Nie chodzi tylko o ilość krwawych scen, jakie miały w niej miejsce (za którymi właściwie - o, zgrozo! - nawet przepadam), ale też o sposób przedstawiania wydarzeń przez autora. Wszystkie sytuacje obserwowałam z perspektywy Paula, z którym zżyłam się na swój sposób. Właśnie przez to tak bardzo przeżywałam każdą krzywdę i torturę, jakiej doznawał. Właśnie przez to cieszyłam się i jednocześnie niepokoiłam, kiedy dostawał szansę przeżycia. Właśnie przez to cały czas miałam nadzieję, że wyjdzie z tego - może nie “cało”, ale z życiem. Nadzieja matką głupich, jak to mówią, ale każda matka kocha swoje dzieci...
Stephen King na pewno nie jest Wam obcy. Nie każdy przepada za jego twórczością, ale tak już bywa, że nie można się wszystkim podobać. Osobiście podczas lektury “Carrie” i “Zielonej mili” nie byłam jakoś nadzwyczajnie zachwycona. Przy “Misery” zaś pokochałam pióro Kinga. Jego styl, tak bardzo charakterystyczny z wieloma dziwnymi (acz barwnymi) porównaniami ("język zwisał na brodzie jak sznurek do zaciągania rolet") zawsze mi się podobał. Jeśli natomiast chodzi o fabułę, to wśród tych trzech tytułów “Misery” wygrywa. Pomysł na tę książkę nie był skomplikowany, ale intrygujący. Dodajmy do tego świetne wykonanie i mamy dzieło, które zasługuje na wystawioną już dziewiątkę. Nie jest to jednak do końca horror - bardziej thriller psychologiczny, w którym leje się trochę krwi w przyprawiający o dreszcze sposób. Mimo wszystko, skoro ta pozycja tak bardzo mi się spodobała, to nie mogę się doczekać aż sięgnę po tytuł, który udowodni mi, że King zasłużył na miano “Króla Grozy” - a wiem, że takich książek jest sporo. Teraz wystarczy tylko przekonać się o tym na własnej skórze.
Podsumowując, książkę polecam fanom horrorów, którzy nie wymagają przerażających zdarzeń na każdym kroku, a którzy lubią czasem bać się najgroźniejszego, czyli... ludzkiej psychiki.