Trzeci tom reporterskiej trylogii amerykańskiej Macieja Jarkowca tworzy zbiór historii, inspirowanych kilkunastoma filmami, czasem stanowiących wprost zaplecze dla konkretnych produkcji. To nie jest laurka dla Fabryki Snów i jej twórców. To połączenie wyciągu ze słynnych afer stanowiących ciemne karty, zarówno budujących fikcje jak i rzeczywistość. „Na bulwarach czyhają potwory. Filmowa historia Ameryki” to subiektywna opowieść wspierana i aktywowana wytworami X-tej muzy. Najlepiej opisze to sam autor:
„Z pomocą reportażu, eseju, legendy, zapisków z podróży poszukuję odpowiedzi na pytania: którędy przebiega granica rzeczywistości i fikcji? Czy w Ameryce można ją dostrzec, wyznaczyć? Kto tu kogo okłamuje? Czy to Hollywood wciska Ameryce kit? A może Ameryka jest zmyśleniem, które Hollywood ekranizuje?”
W zasadzie to katalizator do kilku przemyśleń subtelnych, szczególnie jeśli nie jest się ‘prostym’ konsumentem blockbusterów przenoszących ostatnio na ekrany świat komiksów. I nie chodzi tu o stopień fikcyjności, bo film SF może opowiadać o życiu czasem i więcej niż psychodrama. Istota książki zakotwicza się na dwukierunkowych relacjach: widz-bohater wykreowany, aktor na planie-aktor jako człowiek czy kreacja ekranu-realia źródłowe. Na ich styku czają się tytułowe upiory, dochodzi do tarć, opadania masek, uwidacznianie życiowych słabości wielkich ekranowych kreatorów wizerunku. Jarkowiec wyszukał garść wyróżników popkultury, przełomowych w formie filmów, obrazoburczych dzieł kontrkultury czy obyczajowych przełomów by poddać je ‘obróbce’. Przy czym musiały one swoją emblematycznością dostarczać charakterystycznych mechanizmów, które sformatowały świat kina - od kinetoskopów i Edisona po komputerowe kreacje i zielone tła pozwalające na przenoszonej fikcji na kolejny poziom digitalizacji. W centrum uwagi pozostaje człowiek z jego upadkami – reżyser, aktor, producent czy zdeformowany widz, który kino czasem myli z życiem. Jak w „Taksówkarzy”, gdzie zainspirowana rolą de Niro emocjonalnie chwiejna jednostka, do tego zakochana w młodocianej Jodie Foster, niemal zabija byłego aktora, prezydenta Reagana.
W formule, która wybiera nośne tytuły, znane gwiazdy (czasem ‘znane w swoim czasie’, bo Jean Harlow, poza entuzjastami, mało kto dziś pamięta) czy wielkich potentatów wytwórni, tkwi psychika zborowa i jednostkowa. Wielkie namiętności znane od Księgi Rodzaju – władza, sława i pieniądze, w Los Angeles przybrały formę gargantuiczną. Manipulacje historią u Griffitha, nieletnie partnerki Chaplina, choroby popromienne ekipy wielkiej klapy z Johnem Waynem, #MeToo i Weinstein – to ‘zaledwie’ warstwa konkretu, znanych z imienia i nazwiska ludzi, którzy płacili cenę w brukowcach i świadomości ogółu za dualizm mitotwórstwa ekranowego i własnego upadku, gdy gasły światła. W takim wymiarze, książka byłaby zaledwie przedłużeniem nieautoryzowanych biografii, plotek brukowych czy dziennikarskich śledztw. Lubujemy się w pozornej wyjątkowości gwiazd – zazdrościmy im ich sukcesów czy statusu, a gdy upadają, żądamy krwi, gubimy się w dysonansach (jeśli niedojrzałość i nas krępuje). Trochę w tym u Jarkowca taniej sensacji. Ostatecznie może i wciąż powinna szokować działalność ‘ważnego typa’ w studiu MGM, który:
”Aktorów i aktorki uważał za tłoki maszyny do robienia pieniędzy. Dbał, żeby chodziły sprawnie. Wyciągał z pijackich ciągów, zawoził na zabiegi aborcyjne, lał w mordę, straszył kumplami z New Jersey. Przez jego ręce przechodził każdy telegram i list. Kupował urzędników, policjantów, sędziów. Ameryka nie mogła się dowiedzieć, że Spencer Tracy był pijakiem i sypiał z nastolatkami. Że Joan Crawford nakręciła film porno, zanim stała się sławna. Że Greta Garbo miała lesbijskie romanse. Że Clark Gable zabił przechodnia, kierując po pijaku. Mannix sprawił, że Ameryka się nie dowiedziała”
Mnie nieodmiennie zdumiewa nasze zdziwienie, że tak było i jest, może zmienia się język, metody czy odcienie, ale biologiczny testosteron ma swoje ‘haniebne predyspozycje’ do przemocy.
Na szczęście autor sięga do głębszych melodii, synchronicznych rezonansów, periodyczności. Kino, mając około 130 lat, stanowi wdzięczny temat dla analizy zbiorowych uniesień, pokazania zmienności formy i stałości przyczyn w obliczu cywilizacyjnej nowoczesności i ponowoczesności. Formą są amerykańskie motywy i ewolucyjny charakter biznesu – od niemego slapsticku i krótkich form, poprzez klasyczne gatunki – czarny kryminał i western – wbudowane w system władz wielkich wytwórni, kodeks Haysa próbujący okiełznać obyczajowy brak norm, po kulturę rewolucji lat 60-tych, sprzeciwu, emancypację ‘nie-białych’ i kobiet, po ‘nową przygodę’. Temat kulturowej, włącznie z wersją pop, roli filmu, rodzaju tarć społecznych rzutujących na język kina amerykańskiego, został dotknięty bez przesadnej głębi. Wybrzmiewa echem, czasem zbyt odległym. W tyle głowy może jedynie pozostać myśl – czy ci znani twórcy mieli coś więcej na myśli karmiąc widownię swoimi dziełami (często bardzo udanymi), niż tylko własne dobrze lokowane interesy, skoro Billy Wilder miał powiedzieć tak:
„Publiczność nigdy się nie myli. Jej poszczególni członkowie mogą być kretynami, ale tysiąc kretynów siedzących razem w ciemności daje genialnego krytyka.”
Może jednak zależy im na wartościach, które chcą przekazać odbiorcom? Ten sam Wilder mijając wielkiego Mayera (tego od trzeciej litery w MGM) miał odpowiedzieć na jego oburzenie po premierze „Bulwaru Zachodzącego Słońca” - obrazoburczego studium krytyki wielkich wytwórni – „Pierdol się pan.” A może to wciąż gra, wyścig po sławę, ‘po trupach do celu’, własnego celu?
W „Na bulwarach …” dostajemy to, co zapowiedział autor w przytoczonym pierwszym cytacie. Należy unikać odbioru treści pod kątem własnych preferencji, szczególnie gdy jakoś sami się odnajdujemy w amerykańskim kinie. Warto raczej szukać trochę mniej nakierowanej na konkretne tytuły warstwy, która stanowi element bliższy fundamentów tego show biznesu. Rozumiejąc (aż nazbyt dobrze) eksploatowanie gatunku westernowego, który jest ukochanym motywem zza oceanu, upomniałbym się o musical, którego nie ma wcale. Trochę szkoda detali z planu, których jest za mało. Przypadek „Nocnego kowboja” to świetny wyjątek od tej reguły. Jednocześnie jestem wdzięczny Jarkowcowi za przypomnienie nieco zapomnianego „Shafta”, z którego przytacza piękną wymianę zdań. Jeśli traktowano by jej sens poważnie, uchroniłaby USA od wielu wewnętrznych nieszczęść. Lektura płynie przez umysł czytelnika lekko, czasem szokując seksualno-narkotycznym światem bez zasad. Wpisanie każdorazowo aktualnie dominującej w filmach amerykańskich opowieści w napięcia społeczne z politycznie uwikłanym kontekstem (szczególnie w dobie zagrożenia atomowego i walki z terroryzmem w XXI wieku), pomaga nieco ubarwić narrację. Zabrakło mi jednak kilku ciekawszych obserwacji doby maccartyzmu i filmu „Good Night, and Good Luck”. Ten czarno-biały stylizowany film z początku obecnego wieku idealnie skomentowałby rolę kina w rozliczaniu się z przeszłością państwa i narodu. Z drugiej strony, zaakcentowanie roli emigrantów z ‘naszej części świata’, którzy solidnie dołożyli się do stworzenia mitu i magii kina, wypadło dobrze. Choć ten wkład nie zawsze był chwalebny.
DOBRE z małym minusem 7/10
====
Dodatek.
Lista filmów, które według mnie pierwszoplanowo napędzają treść książki. Po części odpowiadają tytułom rozdziałów, choć są i inne:
„Narodziny narodu” 1915
„Brzdąc” 1921
„Aniołowie piekła” 1930
„Dyliżans” 1939
„Obywatel Kane” 1941
„Bulwar Zachodzącego Słońca” 1951
„Zdobywca” 1956
„Północ, północny zachód” 1959
„Nocny kowboj” 1969
„Ostatni seans filmowy” 1971
„Shaft” 1971
„Chinatown” 1974
„Taksówkarz” 1976
„Thelma i Louise” 1991
„Wróg numer jeden” 2012