„Kiedy się starzejesz, Richard, uświadamiasz
sobie, że życie składa się z chwil. Wszystkich ich rodzajów. Smutnych, dobrych
i wielkich. Tworzą gobelin, który jest twoim życiem. Chwytajcie się ich
wszystkich — zwłaszcza tych wspaniałych. One czynią inne łatwiejszymi do
przejścia”.
Cała historia jest jak z bajki. Richarda i Katie śmiało mogę porównać do postaci z Kopciuszka, z tym że główny bohater z początku jest draniem, a nie księciem. I jak nie spodziewałam się czegoś wyżej niż przeciętne, tak zostałam naprawdę miło zaskoczona. Może i jest nierealnie (chociaż w dzisiejszych czasach to już mnie nic nie zdziwi), bo nie ukrywajmy, nikt chyba ślubu specjalnie nie weźmie, aby zdobyć posadę w firmie, to nie jest jednak głupio i nudno. Nie mam pojęcia, co takiego znajduje się w „Przeklętym kontrakcie”, ale totalnie mnie on pochłonął i nie mogłam odłożyć go nawet chwilę. Jak do tego doszło, że z pierwszej strony przeszłam na ostatnią- nie wiem. Ale zaangażowałam się w całą historię. I już miałam gdzieś, że znowu bogaty i przystojny drań i szara myszka, która jest jak Ula z Brzyduli i za sprawą sprawnej ręki kosmetyczki staje się ósmym cudem świata.
Należy przyznać, że bohaterowie zostali naprawdę dobrze wykreowani. Tak jak już wcześniej pisałam mamy zderzenie się dwóch osób z dwóch różnych światów. Wraz z nimi przeżywamy niepewności, smutki, rozterki, radość i szczęście. I to, co zasługuje na uwagę to to, że wraz z upływem stron i zmieniającą się interakcją pomiędzy nimi wzbudzają różnorodną gamę emocji. Czasami nienawidzimy bohaterów bardziej, innym razem mniej, a i są momenty, kiedy ich kochamy. Sama relacja jest…ach… rozpływałam się jak kostka czekolady. Lubię typ relacji love-hate i tutaj został on świetnie przedstawiony. Katie i Richard stopniowo odkrywają w sobie uczucia. Nie czytają z siebie jak z otwartej książki czy czego tam. Wraz z rozwojem „związku” poznajemy ich motywacje i no nie są one głupie i wytrzaśnięte z księżyca jak np. treść zadań z matematyki.
Jednak no muszę to napisać, no muszę- Richard była makaronem.
Dlaczego? Bo patrzcie. Jak gotujemy makaron, to jest on z początku twardy, surowy, zimny, niesmaczny i tak sam był główny bohater. Kiedy już tak chwilę go pogotujemy, to mięknie i staje się przyjemniejszy w odbiorze. I dochodzimy do tego wyczekiwanego momentu al dente. I ważne jest, aby makaronu nie rozgotować, ale tutaj niestety nikt nie przypilnował Richarda i na końcu stał się… takim miękkim cukierkiem.
Ale jego przemiana jak najbardziej na plus, bo nie była ona taka szybka i bez sensu. Tylko na tych ostatnich 60 stronach… Cukier, cukier, cukier…
„Przeklęty kontrakt” jest świetny! Może i przez całą lekturę towarzyszyła mi myśl, że już to znam. Bo tak naprawdę to czytałam i podobną książkę i oglądałam podobny film. To nie odebrało mi to żadnej przyjemności z czytania. Co więcej, po skończeniu poczułam pustkę, bo Katie i Richard zdobyli moje serce.
Polecam!