Tygiel to książka napisana z jajem, przez człowieka, który sprawia wrażenie stereotypowego samca alfa (raczej tego z dowcipów niż prawdziwego życia). Piotr Kossowski potrafi zjednać sobie przyjaciół w dosłownie każdym miejscu na ziemi - od tropikalnej dżungli, przez podejrzane speluny, aż po więzienie w Nikaragui. Jak to zwykle bywa, taka rozrywana dusza towarzystwa swoją osobą mogłaby uszczęśliwić cały pensjonat i jeszcze z pięć sąsiednich w okolicy, jednak autor swoich kompanów dobiera niczym Rijana czy też inny Drejk (ma być wystrzałowo, alkohol powinien lać się strumieniami, seksowne Brazylijki mogą podrygiwać wokół w rytm gorących bitów, a nudziarze nawet nie mają co patrzeć w jego stronę). W książce towarzyszymy autorowi w podróżach do i po Ameryce Centralnej i Południowej, Afryce Południowej i Azji Południowo-Wschodniej. Piotr Kossowski to prawdziwy twardziel, nie boi się nikogo i niczego, a cięty język, rozeznanie w terenie, miejscowym folklorze i wrodzony spryt sprawiają, że biali turyści z Europy i Ameryki lgną do niego jak muchy do... dżemu? Być może pragną uszczknąć tego blasku świętości (być może szukają jelenia z którym za friko pozwiedzają okolicę).
Tym co niemiłosiernie kole w oczy jest to, że autor czasami pisze o sobie jak o zarośniętym, spalonym słońcem i spoconym przybyszu z "dzikiej" Europy, gringo który skrupulatnie omija przetarte szlaki turystyczne, przyznaje się do błędów i stawia im czoła. Można pomyśleć - swój chłop! Ale między wierszami daje się odczytać jakąś taką wyższość i zadzieranie nosa. Autor oczywiście nigdzie nie pisze, że czuje się lepszy od innych - a nie, czekajcie, może coś, gdzieś... Narcyzm bije po oczach!!!
Żarty autora tną jak żyleta. Ten który rozbawił mnie najbardziej traktował o tym, jak to ludzie czytający tylko gazety są zwykle inteligentniejsi od tych, którzy czytają wyłącznie książki. A nie, to nie był żart, to było zupełnie poważne. Aż chce się wysunąć tezę, że ludzie którzy zwiedzili pół świata mają zwykle bardziej otwarty umysł, ale nie... przecież zawsze się trafi jakaś czarna owca.
Nawet jeśli autor nie robi tego celowo (a zakładam, że robi), to najbardziej zapadło mi w pamięć towarzyszące lekturze poczucie, że kobieta to człowiek gorszego sortu. Nie tyle co upośledzony podgatunek, co... przedmiot. Jeśli ładny - to można popatrzeć i postawić drinka, jeśli brzydki - to można napisać o niej uwaga: "prosiak", "wstrętna, gruba świnia". I nie trzeba być wojującą feministką, żeby rzucić tym ochłapem - pardon, książką do kosza.
Nie będę pisać, żeby omijać ją szerokim łukiem. Wręcz przeciwnie - zachęcam do zanurzenia się w tym mule i wyrobienia sobie własnego zdania.