„Tak bardzo chciałabym znów uchwycić się tej cieniutkiej niteczki nadziei, ale nie wiem, czy potrafię ani, czy powinnam”
Każdy z nas w życiu doświadczył straty. Najbardziej boli, gdy odchodzi bliska nam osoba. Wtedy rozsypujemy się na kawałki i nie wiemy jak dalej żyć. Smutek wypełnia nasze dni, a każdy przejaw uśmiechu sprawia, że czujemy się winni i że zdradzamy osobę, która odeszła. Taki stan trwa wiele dni, czasami miesięcy. Niemo wołamy o pomoc, ale wstydzimy się poprosić o nią głośni i zostajemy sami w swoim bólu.
Kiedy pewnego styczniowego dnia, telefon Poli wyrywa ją ze snu, jej życie zaczyna się powoli rozpadać. Okazuje się, że mąż ani synek kobiety nie dotarli do przychodni. Pola bez wahania wsiada do auta i pośród zamieci śnieżnej jedzie szukać rodziny. Na moście jest świadkiem działań ratowniczych. Z rzeki zostaje wyłowiony samochód jej męża. Kilka dni później udaje się odnaleźć ciało jej męża. Synka jednak nie odnaleziono. Po kolejnych kilku dniach, na jaw zaczynają wychodzić tajemnice Kuby, a jego imię zostaje splamione.
Powiem Wam szczerze, że początkowo nie mogłam się wciągnąć w historię. Pierwsze kilkadziesiąt stron było napisane w dziwny sposób, pojawiało się mnóstwo informacji, które nie były potrzebne (oczywiście w moim mniemaniu). Już zaczęłam się obawiać, że książka, którą zachwycają się wszyscy, mnie zawiedzie i będę musiała pisać negatywną opinię.
Bardzo się ucieszyłam, kiedy w pewnym momencie coś przeskoczyło. Nie wiem, czy to ja przyzwyczaiłam się do stylu, czy faktycznie autorka zaczęła trochę inaczej budować opowieść. Od tego momentu totalnie przepadłam. Książkę przeczytałam praktycznie w jeden dzień. Zaczęłam w sobotę wieczorem, ale przeczytałam te pierwsze kilkadziesiąt stron. Resztę doczytałam w niedzielę.
Historia wessała mnie w swój świat. Oblepiła mnie niepokojem i ciągłym napięciem. Emocje dosłownie wylewały się z tej pozycji. Dostajemy solidną porcję dreszczu, niepokoju, strachu. Uczucia Poli były wręcz namacalne. Czułam jej ból, czułam jej bezradność, współczułam jej całym sercem. Jej historia złapała mnie za gardło i nie puszczała.
Cała książka jest genialnie zbudowana. Zaczyna się tragicznie, bo od wypadku. Jednak to, co się dzieje później to magia. Nie znajdziemy tutaj akcji pędzącej na łeb na szyję. Wszystko płynie leniwie jak rzeka w dolnym biegu. Snuje się, a wszystkie dopływy powoli scalają się w jedną potężną dawkę thrillera psychologicznego. Sposób, w jaki skonstruowani są bohaterowie, zasługuje na brawa. Jestem totalnie zachwycona warstwą psychologiczną.
Żadna informacja, która się tam pojawia, nie jest przypadkowa. Jest to misternie skonstruowana opowieść z genialnym wątkiem onirycznym. Świadome śnienie i koszmary dodają książce lekko magicznego charakteru.
Jednak największym plusem tej historii jest zakończenie. Szczękę zbierałam z podłogi z dwadzieścia minut. Mój mózg nie chciał przyjąć tej dawki emocji, którą autorka dostarczyła nam na koniec. Właśnie ta końcówka jest totalnym rollercoasterem, który wywraca wszystkie informacje do góry nogami, a cała książka, wszystkie informacje, które dostajemy, wskakują na właściwe miejsca.
Dostrzegam w tej książce pewne podobieństwa do książki „Wizyta” Helen Phillips. Tam też macierzyństwo odgrywało niesamowicie ważną rolę. Jednak nie tylko to łączy obie historie. Sposób skonstruowania historii, narracja, oniryczność, strata i żałoba. Te wszystkie elementy sprawiają, że czytając „Topieliska”, od razu na myśl przychodziła mi "Wizyta".
Podsumowując, w książce dostaniemy to, czego pragniemy, gdy słyszymy „thriller psychologiczny”. Tam nic nie jest oczywiste. Nasza psychika jest wystawiona na kolejne ciosy, a historie bohaterów łapią nas za gardło i ściskają, pozostawiając ich w naszym sercu.