Niedawno zakończyłam moją krótką przygodę z najnowszą powieścią, jednego z moich ulubionych pisarzy - Nicholasa Sparksa, "Ostatnia piosenka". Strasznie się bałam, że w końcu jakaś jego książka mi się nie spodoba, a to za sprawą tego, że była pisana na podstawie scenariusza i do tego dla Miley Cyrus, za którą niekoniecznie przepadam. Okładka sama w sobie nie była taka zła (przykuwała uwagę), utrzymana w tym samym kontekście co pozostałe, ale niestety filmowa...
Życie siedemnastoletniej Ronnie Miller wywróciło się do góry nogami, gdy jej ojciec postanowił porzucić karierę i wyjechać do niewielkiego miasteczka w Północnej Karolinie. Jego ucieczka oznaczała koniec małżeństwa Millerów. Trzy lata później Ronnie dalej nie chce mieć nic wspólnego z ojcem i nie utrzymuje z nim kontaktu. Nieoczekiwanie matka wysyła dziewczynę i jej młodszego brata, Jonaha, by spędzili wakacje w Wilmington. Dla Ronnie to ciężka próba - przyzwyczajona do Nowego Jorku, zakochana w jego nocnym życiu i modnych klubach, musi zmierzyć się nie tylko z niechęcią do wiodącego spokojne życie pianisty i zaangażowanego w budowę miejscowego kościoła ojca, ale również z senną atmosferą nadmorskiej mieściny. Wszystko wskazuje na to, że to będzie najgorsze lato w jej życiu...
Wszystkie moje obawy zostały rozwiane, kiedy po kilku krótkich rozdziałach doszłam do wniosku, że ta historia jednak ma coś w sobie, a Nicholas Sparks na pewno mnie czymś w niej jeszcze zaskoczy i wzruszy do łez. Tak też się stało i po godzinie nie byłam w stanie oderwać się od tej lektury, pochłonęła mnie ona do reszty, odkładając na bok codzienne czynności, nawet kosztem mojego psa, który biedy czekał pod drzwiami, aż w końcu byłam zmuszona odłożyć ją na dłuższą chwilę.
Jak zwykle u tego autorka, w powieści jest zawarta mała ilość bohaterów. Główną uwagę na pewno skupia Ronnie, która przechodzi przez całą książkę strasznie znaczącą przemianę. Na początku poznajemy ją jaką niezadowoloną z życia siedemnastolatkę, egoistkę, która uważa się za lepszą od innych; wyróżnia się, czym przyciąga uwagę miejscowych chłopców, a również budzi niechęć u płci pięknej. Will również jest ciekawą postacią, jednak dla mnie był tylko "zwykłym pionkiem" w całej historii i należał raczej do koncepcji, która tworzyła jej tło. Jednym z moich ulubionych bohaterów jest dziesięcioletni Jonah, który patrzył na wszystko z perspektywy dziecka; nie do końca wszystko rozumiał, wiele rzeczy do niego nie docierało, ale mimo poczułam do niego ogromną sympatię również dlatego, że był pełen życia i wigoru; jest to jedna z tych postaci, która dodaje świeżości i poczucia humoru całej powieści, która wiadomo jak się skończy...
Nicholasa Sparksa nie można byłoby nazwać Nicholasem Sparksem, gdyby cała jego książka skończyła się dobrze. Mamy tutaj elementy wzruszające, które potrafią przybić człowieka do ściany. A przede wszystkim dlatego, że przywiązujesz się do wszystkich bohaterów, przeżywasz z nimi ich rozterki, rozwiązujesz problemy i kibicujesz w życiu osobistym, a gdzieś pod tą powłoką kryje się poczucie świadomości, że kogoś czeka straszliwe rozczarowanie, choroba, czy w końcu śmierć... Teraz, patrząc na tą powieść z perspektywy czasu (cóż, zaledwie paru godzin) muszę powiedzieć, że dwa najbardziej wzruszające momenty zapadły mi w pamięci: pierwszy, kiedy Ronnie z zapartym tchem i determinacją pytała ojca, czy granie na fortepianie przynosiło mu ukojenie w bólu, a ona była aż taką egoistką, że myślała, że chodzi wyłącznie o nią. Oraz drugi - pożegnanie ojca i syna.
Podsumowujący, po raz kolejny nie zawiodłam się na pani Sparksie i utwierdziłam się "setny raz", że jest on mistrzem w tym gatunku. Polecam wszystkim - i nie patrzcie na okładkę, to co znajduje się pod nią jest o wiele piękniejsze. A mi pozostaje nic innego jak czekać kolejne miesiące na nową książkę - "Powiedz żegnaj".