Zlikwidujmy szkołę, jako instytucję! Uwolnimy wtedy dzieci/młodzież od przymusu, nauczycieli od biurokracji. Pozwoli to na odpowiednią 'samo-formowację' młodego człowieka, który nie powinien być 'szkolony' na posłusznego członka hierarchicznej struktury kapitalistycznego państwa. Autor opiniowanej książki proponuje dodatkowo, by powszechnie zaimplementować 'postmodernistyczny model procesu poznawczego', czym chciałby zapewne pomóc 'humanistom' w szansach na dobrą dorosłość, ale chyba nieświadomie szkodzi im, i to dość zasadniczo. "Selekcje. Jak szkoła niszczy ludzi, społeczeństwa i świat" to zdumiewająco mało przekonujący apel już nie o reformę, ale wręcz o anihilację systemu oświaty. Filolog Mikołaj Marcela, bardzo wybiórczo, niemądrze i ogólnikowo pozbierał strzępki faktów, własne doświadczenia przymusu szkolnego wsparte zadziwiającymi lekturami, by zaproponować rewolucję. Powstał tekst mało logiczny, czasem z rozsądnymi, ale z reguły oczywistymi obserwacjami szkolnej codzienności. Choć w centrum uwagi słusznie postawił ucznia, to według mnie podanymi propozycjami, które miałyby mu służyć, dopuścił się nadużyć.
O "Selekcjach" można powiedzieć dużo, ale nie to, że to dobry tekst. Słabo uargumentowany, proponujący ogromne zmiany w szkole bez wykazania ich zbawiennego skutku. Przykłady, które mają wspierać konkretne (głównie dyskusyjne) tezy Marcela, są albo niereprezentatywne, albo zbyt ubogie, by operować nimi w całościowej narracji o szkolnictwie. Eksperymentalne szkoły amerykańskie, wyjątkowo przedsiębiorcze jednostki odnoszące sukces mimo niepowodzeń w testach szkolnych, wydały mi się przykrywką do leczenia przez autora własnych 'szkolnych ran' z młodości. Pomijając te dyskusyjne intencje, logika argumentacji kuleje na wielu innych poziomach. Polonista postanowił wykorzystać społeczny model łowców-zbieraczy, mechanizmy działania średniowiecznego kościoła, agrarną rewolucję, oświeceniowe imperatywy, rewolucję przemysłową czy pruską reformę szkolną Humboldta do własnych celów. To wysoce naganna metoda doboru nie tylko, jako dyskusyjnej grupy zjawisk (bo czemu nie ma innych), ale i ich skrajnie subiektywna interpretacja ostatecznie odstręcza od lektury. Marcela popełnił również poważne nadużycie w rozpatrywaniu metodyki edukacyjnej, traktując ją 'en masse' jako jednolite zło. Nie widzi różnicy miedzy celami i technikami stosowanymi na lekcjach historii, chemii, matematyki czy plastyki. Zakładając chociażby, że kumulatywny system wiedzy to mit, odrzuca właściwie postęp, jako proces cywilizacyjny. Dodatkowo dość aberracyjnie wplatając w wywód 'mechanistyczny obraz edukacji' skupionej na ilościowej warstwie, postuluje wdrożenie ponowoczesnych haseł. Skoro więc, jak sugeruje, nie ma obiektywnego systemu przekonań, jakiegoś zbudowanego kanonu obserwacji o świecie, to pozwólmy dzieciom wybierać to, co same uznają za przydatne im w przyszłości. Czytając książkę, czasem czułem się jak w jakiejś prowokacji intelektualnej. Okazało się jednak, że to 'tylko' zupełnie nieprzemyślane 'wylewanie dziecka z kąpielą'. Z moich obserwacji wynika, że skoro sporo studentów nie wie, czemu podejmuje trud chodzenia na wykłady, to jakim cudem wymagać od 14-latka świadomości przydatności prawa grawitacji, etapów rozwoju prenatalnego człowieka czy sposobów interpretacji funkcji czy podziału imiesłowów?!
Zapewne tego typu pytania autor uznał za mało ważne, szczególnie w konfrontacji z założonymi z góry tezami o szkodliwości napięcia nauczyciel-uczeń, jako styku kluczowego systemowego wyzysku. Dziecko jest w nim po prostu produktem 'szkolnej magmy'. Z drugiej strony zadziwiająco niefrasobliwie opowiada o innych dysfunkcjach. Marcela w oszustwach szkolnych widzi na przykład ducha kooperacji, w niekompetentnych nauczycielach (czyli nieznających podawanej przez siebie materii szkolnej) dostrzega źródło wartościowej edukacji, a w każdym etapie kończącym się testem, dyplomem, certyfikatem czy notą, źródło 'upupiającej formy'. Sporo w tym płytkiego 'gombrowiczowania', może utopijnej tęsknoty za równością kibucową czy 'dziecio-kwietną'. Dla mnie to zestaw mielizn, które odbieram z podejrzliwością. Liczne wnioski, poparte dość kuriozalnymi przykładami bez dyskusji podawanych liczb (technik statystycznych, stawianych tez, próbki badawczej,...), cudownie jednoznacznie popierają rewolucyjne postulaty. Bardzo nie spodobał mi się pomysł przeszczepienia idei mechaniki kwantowej w przyszłościowy system swoistej 'edukacji kwantowej'. To zupełnie aberracyjna analogia dodająca pozornej powagi wywodom.
W natłoku niesprawdzalnych, kontrowersyjnych tez, pojawiły się i ciekawe, choć z reguły już dobrze zdiagnozowane obserwacje. Niewątpliwie 'wkuwanie na pamięć', potrzeba zadbania o nastolatki, które o świcie często nie nadają się do umysłowej pracy, zjawisko fetyszyzowania egzaminów, problem dostępności do dobrej edukacji dla dzieci z uboższych rodzin, zbyt duża 'sztywność' materiału podawanego w szkole i ogólne budowanie celu edukacji wokół posłusznej pracy zarobkowej a nie skupionej na rozwiązywaniu problemów - to poważne obszary, w których kuleje system oświaty. Tylko, że Marcela nie jest tu pierwszy, a wobec złożoności szkoły jako zjawiska globalnego, jego radykalne rady są iluzorycznym, w większości, rozwiązaniem.
Błędy, które według mnie zaważyły na ostatecznej krytycznej ocenie, wynikają przede wszystkim z wąskiego rozumienia przez autora mechanizmów, które budują świat. Procesy ekonomiczne, klimatyczne, technologiczne to konsekwencja nauk przyrodniczych i ścisłych, które Marcela nieudolnie dezawuuje. Zakładając, że ogólny proces poznawczy da się przeprowadzić w formie zabawy, interakcji z Internetem, grami czy kultura popularną, nie tylko wykazuje się ignorancją, ale i ahistorycznym odczytaniem zmian. Nie da się wrócić do 'pierwotnych technik' - zawiesić rolnictwo, 'odwołać' oświecenia, zignorować procesów rynkowych i sporo wyjaśniających meta analiz społecznych złożoności. Pozornie można uczyć się czegokolwiek, byle nabyć umiejętności radzenia sobie w globalnej wiosce. U Marceli każdy 'średnio rozgarnięty samouk' mógłby otworzyć start-up, zarabiać na promocji czegoś/kogoś w sieci. Tylko, kto tworzyłby 'te dobra', które z jednej strony są dla niego wartościowe (nowoczesne technologie IT, sfera zdigitalizowanej rozrywki), ale z drugiej bazują na czymś go niepokojącym? Przecież, jeśli nikt nie miałby solidnego wykształcenia pozwalającego na tworzenie chociażby nowych procesorów czy elektrowni dających prąd niezbędne do 'istnienia w blogosferze', to jak miałby się odnaleźć w tym świecie 'nowy młody obywatel'? Do domknięcia obecnego świata trzeba przecież i ludzi, którzy 'odbędą' znaną wcześniejszym pokoleniom drogę po niuansach matematyki, fizyki czy biotechnologii. Nie ma za bardzo drogi na skróty (przywołany w tekście Einstein, jakoby edukacyjny buntownik, w wieku 15-tu lat sprawnie całkował). Być może należałoby zrezygnować z ułudy powszechności wykształcenia, które poprzez poświadczony dyplom końca 'maglowania szkolnego' często niewiele daje? Być może warto uelastycznić proces rekrutacji, by części obywateli nie zmuszać do czegoś, co im faktycznie się nie przyda? Ale kto i jak miałby dokonywać filtrowania? Tego w "Selekcjach" nie znajdziemy.
"Selekcje. Jak szkoła niszczy ludzi, społeczeństwa i świat" to książka pokrętna, ideologicznie nacechowana, jednostronnie subiektywna i zwyczajnie słaba. Przywołane 'autorytety' wydały mi się dość przypadkową układanką - Durkheim, Rifkin czy Levinas sąsiadują z Foucault czy Derridą. Jest "Harry Potter", "Władca much" i "Pan Tadeusz", zombie i rodzina z Instagrama. Czyżby aż tak rachityczna była ludzka cywilizacja?
MIERNE - 5/10