"Znalezione nie kradzione" to dla mnie powieść dość niezwykła z kilku powodów. Zaczynając od tego, że była to pierwsza powieść kryminalna jaką przeczytałam, a kończąc na tym, że... No właśnie. Chociaż jest to druga część serii o Det. Em. Hodgesie, ja zaczęłam lekturę właśnie od niej. Mniejsza o to, jak to się stało — najważniejszy jest rezultat! A wyszło z tego tyle, że przewracając ostatnią stronę książki, już wychodziłam z domu po kolejną część (prawdę mówiąc, po poprzednią część).
Niezwykłość "Znalezione nie kradzione" na tym się nie kończy. Mimo nieco zaburzonego sposobu czytania, do głowy przychodzi mi tylko jeden istotny "spojler" do "Pana Mercedesa". Ba! Mam wrażenie, że początek "Pana Mercedesa" był dla mnie dużo łatwiejszy i przyjemniejszy dzięki rozpoczęciu mojej przygody od "Znalezione nie kradzione".
Ale do rzeczy!
Chociaż jeszcze raczkuję w gatunku kryminałów, mogę śmiało powiedzieć, że "Znalezione nie kradzione" to nie jest standardowa powieść detektywistyczna. Chociażby dlatego, że nasz detektyw pojawia się dość późno i tak naprawdę nie musi prowadzić żadnego śledztwa. Mimo to powieść wciąga jak dobry odkurzacz dzięki dobrze wykreowanemu głównemu bohaterowi — łebskiemu licealiście, który osobiście kojarzył mi się z Adamem Cisowskim z powieści Kornela Makuszyńskiego. Jednoczesne przeplatanie perspektywy chłopaka i głównego przestępcy, którzy są jak dwie strony tej samej monety, zdecydowanie robi robotę.
Fabuła jest przemyślana, poszczególne wątki gładko się ze sobą łączą. Nie jest jednak przewidywalna — chociaż uważny czytelnik może pobawić się w dedukowanie razem z Peterem. Przede wszystkim jest to studium przypadku, podróż wgłąb umysłu osoby głęboko zaburzonej i skłonnej zrobić wszystko, nawet zabić, dla swojej obsesji.
Historia w pewien sposób zatacza koło, co bardzo przyjemnie się czyta, poza tym odnosi się wrażenie, że podążając za dwiema postaciami w rzeczywistości śledzimy ścieżki alternatywnych wyborów.
Jedyna rzecz, której być może powinnam się była spodziewać, a która mnie rozczarowała — i tu, uwaga, {SPOJLER} — to fakt, że na sam koniec King dorzuca nam akcent fantasy w postaci paranormalnych zdolności Brady'ego Hartsfielda (czyli naszego Pana Mercedesa). Uwielbiam fantasy, ale poczułam się niejako zdradzona, że zamiast kryminału o przestępcach z krwi i kości dostałam coś... Innego. Pozostaje mi tylko mieć nadzieję w pomysły Stephena Kinga i zabrać się za "Koniec warty", żeby ocenić czy to posunięcie z jego strony było strzałem w dziesiątkę, czy też strzałem w kolano.