Zimno, mokro, niepogodno. Chciałoby się zakopać w miękkich poduchach i w ciepełku przeczekać, aż aura stanie się nieco przyjemniejsza – zasnąć i obudzić się w blasku słońca. Przy plus dwudziestu, gwoli ścisłości. Jeśli jednak na horyzoncie Morfeusza nie widać i konieczne jest cierpliwe czekanie, warto umilić sobie jakoś ten czas. Ja, rzecz jasna, sięgnęłam po książkę. Padło na Portret pani Charbuque. Asystentkę pisarza fantasy autorstwa Jeffreya Forda.
Tę pozycję można podzielić na dwie części, co zresztą sugeruje już sam tytuł. Pierwsza to zbiór opowiadań – dłuższych i krótszych, niemających ze sobą najmniejszego związku. Każde dotyczy zupełnie innych sytuacji i postaci, co na ogół mi nie przeszkadza, ale tym razem nierzadko miałam wrażenie, iż autor wrzucił mnie w środek zacienionego pokoju i nakazał określić kolor zasłon; kiedy ja nawet nie wiem, gdzie te zasłony są! Czy w ogóle są? Ford usiłował przekazać mi światy powstałe w jego głowie, ale ja mogłam tylko błąkać się po nich bezradnie. Moja dezorientacja i chaos oraz nonsensowność tekstów psuły mi przyjemność z czytania i jedynie parę przypadków naprawdę przypadło mi do gustu.
Rzecz zupełnie inaczej miała się z drugą częścią książki – to powieść Portret pani Charbuque. Krótko mówiąc, wgniotła mnie w fotel. Jak możemy dowiedzieć się z tylnej okładki, portrecista Piero Piambo dostaje zlecenie od tajemniczej, bogatej kobiety – ma za zadanie namalować jej postać wyłącznie na podstawie rozmów z nią, a próby poznania jej rzeczywistego wyglądu są surowo zakazane. Już sama myśl przewodnia powieści mnie zaciekawiła, rozbudziła jakieś nieokreślone, stare wspomnienia, zatem kontynuowałam lekturę, starając się pozbyć tego uporczywego uczucia. Teraz żałuję tego pośpiechu – byłam wciąż niesiona na fali wcześniejszych opowiadań i wydaje mi się, że sam początek Portretu… nie został przeze mnie z należycie odebrany.
W moim odczuciu Ford rozwinął skrzydła dopiero w tej powieści – opowiadania nie dawały odpowiednio dużego pola do popisu. Wcześniej zwróciłam pewną uwagę na bogaty, barwny styl, ale na ogół skrywał się on za niepewnością i zmieszaniem, jakie mi towarzyszyły; tylko czasem uświadamiałam sobie jego obecność, ale łatwo było mi o nim zapomnieć, gdy skupiałam się na daremnych próbach zrozumienia, o co autorowi chodzi. Okazało się jednak, że styl ów trudnym do opisania sposobem idealnie pasuje zarówno do klimatycznych opisów, jak i pędzącej akcji. Mimo wielu wydarzeń wciąż wszystko pozostawało jasne i przejrzyste (to stwierdzenia jeszcze pięćdziesiąt stron temu potraktowałabym dość sceptycznie), zatem bez trudu skupiałam się na śledzeniu fabuły, jednocześnie wchłaniając wspaniale oddaną atmosferę Nowego Jorku końca XIX-ego wieku.
Podążałam zatem za wątkami z wypiekami na twarzy i mocno bijącym sercem, ale to bohaterowie zafascynowali mnie najbardziej.
Gdzieś w połowie uświadomiłam sobie, że spośród opowiadań najbardziej spodobały mi się te dotyczące bezpośrednio ludzi i ich charakterów lub na tyle długie, bym miała szansę choć na chwilę zajrzeć do głów i serc postaci wykreowanych przez Jeffreya Forda. Ponieważ to właśnie postaci wyszły mu najlepiej – są ludźmi o wadach i zaletach, ciemnych i jasnych stronach, których poznawanie budziło we mnie dreszczyk emocji, nierzadko także zaniepokojenia, kiedy autor mówił o przyczynach obecnego kształtu ich osobowości bądź też mentalnie brał mnie za rękę i prowadził, bym mogła na własne oczy zobaczyć owo kształtowanie. Niemal w nim uczestniczyć, na co oczywiście przystałam z ochotą i radością dziecka, które dostało cukierek.
Niezbyt oszałamiające pierwsze wrażenie zostało ostatecznie pogrzebane pod nawałem pozytywów oraz ochów i achów, od jakich powstrzymać się nie mogłam. Czy warto przeczytać, zaopatrzyć swą biblioteczkę w Portret pani Charbuque. Asystentkę pisarza fantasy? Z mocą mówię: o tak!