Moja babcia, jak to babcie zwykle mają, uwielbia swoim wnuczkom podtykać przeróżne smakołyki i tylko złośliwości brata powstrzymują mnie przed zamienieniem się w najedzoną, szczęśliwą kulkę. Ale, kiedy jedno z nas ma urodziny, nie ma znaczenia, jak wredny będzie – uwielbiam torty spod magicznych rąk szanownej babci. Mówię serio, to są czary. Nic naturalnego nie może być tak dobre. Z podobnym podejściem – absolutną, niewzruszoną pewnością, że wymiotę talerz do czysta, a potem będę jęczeć o dokładkę, chociaż troszeczkę! – wyczekiwałam premiery drugiego tomu Heksalogii o wiedźmie, Bogowie muszą być szaleni, autorstwa Anety Jadowskiej.
Cóż, okazało się, że w spodniej warstwie zamiast orzechów włoskich zostały użyte wiórki kokosowe, za którymi nie przepadam. Ale po kolei.
Główny wątek (czy dwa główne?) został poprowadzony w interesujący, zaskakujący sposób, podobnie zresztą rzecz się miała w przypadku pobocznych. Niejednokrotnie byłam zdziwiona biegiem wydarzeń, jaki prezentowała autorka, a nawet jeśli udawało mi się coś przewidzieć, czułam raczej satysfakcję i dumę, nie rozczarowanie, jakie zwykle mi towarzyszy, gdy z powodzeniem przewiduję ruchy bohaterów. Niestety, muszę popsioczyć: wątek, który – kierując się tytułem oraz innymi przesłankami – uznałam za główny, został potraktowany dość po macoszemu. Pod nawałem wypadków schodził na dalszy plan, tracił na znaczeniu, by nawet nie doczekać się porządnego punktu kulminacyjnego. O ile fabuła jako całość była niezwykle wciągająca, to pod względem boskiej rozgrywki się zawiodłam, czuję poważny niedosyt. Oto owe wiórki kokosowe. Nie lubić, nie lubić.
Mimo irytacji, jaką niekiedy wzbudzali we mnie bohaterowie, zżyłam się z nimi o wiele mocniej niż w przypadku Złodzieja dusz. Trudno mi jednoznacznie powiedzieć, co było tego zasługą; postacie zostały wykreowane nad wyraz dobrze, skoro nawet przy okazjonalnej niechęci oraz dezaprobacie wciąż im kibicowałam. Dorze parę razy udało się mnie naprawdę zdenerwować, ale nawet na chwilę nie przestałam jej lubić i o ile racjonalna, poważna i doświadczona część czytelniczej osobowości niewyraźnie warczała coś o Mary Sue i przesycie umiejętności, to gdzieś tam w głębi serduszka z podziwem układałam peany na jej cześć. Jednak nie tylko koło Dory świat się kręci; w stosunku do innych moja sympatia się pogłębiła, zaś postaci, na temat których nie potrafiłam się jednoznacznie wyrazić, wzbudziły w mojej głowie jeszcze większy zamęt.
Za to w żadnym calu nie zawiodłam się w przypadku opisów. Styl Anety Jadowskiej bardzo mi odpowiada – jest barwy, ale nie nadmiernie tą barwnością przesycony; bogaty, ale też oszczędny, kiedy sytuacja tego wymaga. Dyskretnie rozmieszczone żarciki, niczym perskie oko puszczane do Czytelnika, wielokrotnie wywoływały uśmiech na mojej twarzy – choćby dlatego, że udało mi się je wyłapać. Dialogi natomiast są równie frapujące; sądzę, że nie będzie przesadą, jeśli powiem, iż każda postać ma własny, unikatowy sposób wysławiania się, co – rzecz jasna – jest ogromnym plusem. Jedyne, co może przeszkadzać (zwłaszcza na początku), to uderzająca ilość słodkich słówek, jakich używają bohaterowie; jednakże idzie się do tego przyzwyczaić – kiedy przeglądałam powieść, zbierając myśli do recenzji, nie zwracałam już na owe czułostki większej uwagi. (Chociaż diabełku zbrzydło mi chyba do końca życia).
Tuż po skończeniu lektury czułam rozczarowanie, mając głowę zdominowaną przez sprawy, które nie przypadły mi do gustu, ale kiedy zbierałam się do wyrażania opinii i w zasadzie przeczytałam Bogów... po raz drugi, żadna z wymienionych wyżej wad nie była już specjalnie wielkim problemem. Ochłonęłam, przemyślałam... i w ostatecznym rozrachunku oceniam tę powieść jako bardzo dobrą, a teraz nie pozostało mi nic innego, jak z niecierpliwością wypatrywać trzeciej części. :)