Do moich rąk trafia ostatnio sporo różnych książek, z rozmaitych źródeł. Zapewne więcej, niż w czasach, kiedy to tylko kupowałem je w księgarniach stacjonarnych. Gdy nadchodzi czas ich czytania, często nie pamiętam już, co mną kierowało przy wyborze i skąd w ogóle ta akurat pozycja się u mnie wzięła. Dokładnie tak było z „Daleko, coraz bliżej”.
Czytałem strona za stroną, kartka za kartką, rozdział za rozdziałem i zastanawiałem się, o czym jest ta książka i jaki to gatunek literacki. Oczywiście wystarczyło poczytać opinie w internecie albo choćby tekst na okładce (blurb), ale to by było zbyt proste. Zorientowałem się po około 25 procentach przeczytanej objętości.
To nie tylko umiarkowanie ciekawa anegdota – to także ocena, wysoka ocena, warsztatu Alexa Schulmana: chciało mi się czytać mimo niewiedzy, o co tu w ogóle chodzi.
Dom i parę gospodarczych zabudowań nad jeziorem na półwyspie. Bardzo, bardzo, bardzo daleko od szosy. Matka, ojciec, trzech synów (Benjamin, Nils, Pierre) i żadnych innych ludzi w zasięgu wzroku. Rodzina spędzała tu wakacje.
„Są tam dom i jezioro. Dom sterczy samotnie na cyplu, na tle nigdy do końca nieciemniejącej czerwcowej nocy. To prosty drewniany budynek o zaburzonych proporcjach, sięgający nieco wyżej, niż powinien”[1].
W części pierwszej historia relacjonowana jest dwutorowo, bo z jednej strony są to opowieści o letnich przygodach dzieciaków, a z drugiej, to spotkanie nad jeziorem dorosłych już braci, którzy umówili się tam i zebrali, by nad wodą rozsypać prochy matki. Tego ona sobie ponoć życzyła.
Same wydarzenia są zwyczajne, typowe, banalne, ale… w miarę czytania zyskiwałem pewność, że z tą rodziną coś jest nie tak. Ich relacje są momentami solidnie zaburzone, wręcz nienormalne. Przykład. Chłopcy znajdują w lesie stację transformatorową. Benjamin zostaje poważnie porażony prądem, traci przytomność, Molly, którą trzymał na rękach, nie żyje. Kiedy chłopak dochodzi do siebie zauważa, że jego bracia zniknęli – okazało się, że Nils wrócił do domu i bez słowa położył się spać. Naśladował w ten sposób częste zachowanie matki, która w momentach kryzysowych oznajmiała, że musi się położyć i znikała w swojej sypialni.
Benjamin, Nils i Pierre – bohater rodzinny, niewidzialne dziecko (zwane też dzieckiem we mgle), maskotka – role, jakie przybierają dzieci w rodzinach dysfunkcyjnych. I nie zawsze musi to być dysfunkcja rażąco patologiczna typu narkomanii, czy alkoholizmu.
„…widząc, jak Pierre układa kupkę z ogryzków frytek, dostrzega w nim coś niepokojącego, bo przecież ten, kto brzydzi się wziąć do ust coś, czego sam przed chwilą dotknął, w jakimś sensie nie chce mieć do czynienia z sobą samym”[2].
W drugiej części książki, dramatu psychologicznego, pokazane są dalsze losy dorastających i dorosłych braci (Nils wyjeżdża z domu natychmiast po maturze itd.), ale i one przerywane są wspomnieniami z dzieciństwa, które głównie dotyczą problematycznych postaw i zachowań rodziców. Wniosek jest oczywisty, choć bardzo smutny, dzieciństwo w rodzinie dysfunkcyjnej odciska swoje piętno na zawsze, do końca życia.
Pewnego razu mój nauczyciel języka polskiego w klasie maturalnej zadał nam pytanie: kiedy powinno się zacząć wychowywać dziecko? Okazało się, że prawidłowa odpowiedź brzmi: dwadzieścia lat przed jego urodzeniem. Po lekturze książki Schulmana zaczynam wierzyć, że ten stary belfer miał rację.
--
1. Alex Schulman, „Daleko, coraz bliżej”, przekład Ewa Wojciechowska, Muza, 2021, s. 9.
2. Tamże, s. 175.