Książka „Jak stracić hrabiego w dziesięć tygodni” jest językowo współczesna, pomimo akcji dziejącej się w 1816 roku. Jenni Fletcher lubi pisać romanse historyczne, chociaż właśnie ten różni się trochę od reszty. Autorka tym razem chciała spróbować wpasować się w najnowsze trendy, aby spełnić nowe zapotrzebowania czytelników w 2021 roku. Jednak nie wszyscy zrozumieli cel tej książki.
Są skrajne opinie na jej temat. Jedni chcą prawdziwy romans historyczny, a drudzy zrozumieli, co „Jak stracić hrabiego…” ma tak naprawdę przypominać. Tył okładki jasno przedstawia sprawę aż w dwóch miejscach, wymieniając najpopularniejszy serial kostiumowy Netflixa na podstawie książek Julii Quinn – „Bridgertonów”. Jako czytelniczka wiedziałam już, że nie mam co liczyć na poprawność historyczną – a dosadniej mówiąc – nawet jej nie chciałam. Potrzebowałam czegoś w podobnym klimacie wyżej wspomnianego serialu i to dostałam.
Jeśli zaś chodzi o fabułę, zgadzam się z opiniami innych. Jest momentami przewidywalna, a główna bohaterka na wskroś typowa, czyli – ku ironii – inna niż wszystkie. Essie Craven ma własne plany na życie, których nie będzie w stanie zrealizować po ślubie. Do głowy przychodzi jej w takim razie szalony plan, który co rusz aktualizuje w trakcie historii. Jest to przetarty schemat, ale nie ma w tym często niczego złego, ponieważ działa on w tej książce tak, jak powinien.
Essie przypomina mi współczesną nastolatkę, która, zainspirowana Bridgertonami, zaczęła zastanawiać się, co by było, gdyby przyszło jej żyć w XIX wieku. Zapewne byłaby tak samo buntownicza i pewna swojej wartości. Miałaby takie same ambitne, prawie nierealistyczne (jak na tamte czasy) plany na życie i dla ich osiągnięcia próbowałaby zmieniać świat. Z tego powodu książka „Jak stracić hrabiego…” jest na swój sposób feministyczna. Kobieta chce osiągnąć to, co jest jej zabronione przez mężczyzn i społeczeństwo – stara się więc manipulować otoczeniem i naginać delikatnie zasady, aby to hrabia uznał, że nie jest dobrą partią. W ten sposób uwolni się od obowiązku i będzie, cytując główną bohaterkę, wolna jak ptak.
Główni bohaterowie są sobie już znani z dzieciństwa i już wtedy zostali sobie przyrzeczeni. Od początku nie przypadli sobie do gustu, czyli autorka skorzystała ze znanego schematu „od nienawiści do miłości”. Hrabia – Aidan Denholm – jest stosownym młodzieńcem i odgrywa rolę idealnego dżentelmena. Nic mu tak naprawdę nie brakuje, lecz także i dla niego ślub z Essie jest z (jeszcze) niewiadomych powodów koniecznością. Nie daje się prowokować głównej bohaterce i zawsze potrafi zachować stoicki spokój. Uczucie rozwija się między nimi powoli, lecz skutecznie. Byłam w stanie uwierzyć, że w czasie dziesięciu tygodni (choć z tego co pamiętam postacie poznają się nawet dwanaście tygodni przed ślubem) mogła rozwijać się między nimi sympatia.
Mimo użycia wielu znanych archetypów postaci i schematów w fabule książka potrafiła mnie w pewnym momencie zaskoczyć. Inne elementy, które także urozmaicały historię były m.in. rozdzielające poszczególne rozdziały listy od różnych osób. Niektóre z nich nabierały sensu dopiero w trakcie lektury, a inne dawały wgląd za kulisy pewnych wydarzeń.
Zakończenie, pomimo wielu zawirowań i przeszkód, usatysfakcjonowało mnie oraz poczułam, że moje oczekiwania zostały spełnione. Była to raczej jednorazowa lektura, ale zapadnie mi na długo w pamięci i to w pozytywnym znaczeniu. Tak mocno wczułam się w poczynania głównej bohaterki, że aż sama po skończeniu książki zaczęłam sobie myśleć – „a gdybym to ja tak żyła w XIX wieku…”.