Z biologicznego punktu widzenia życie człowieka dobiega końca, kiedy serce przestaje wybijać rytm istnienia, a mózg zrywa mosty, którymi wędrowały informacje. Jednak w świecie żywych pozostają gdzieniegdzie, zagnieżdżone w szczelinach umysłów, wspomnienia o nas. Zdjęcia, nagrania, ulubiony kubek, niedokończona książka, przerwany w połowie film. Nie znikamy całkowicie. Tkwimy w szczegółach, w przeszłości, którą bez przerwy rozgrzebujemy.
Mogłabym powiedzieć, że „Schron...” opowiada o ludziach tracących pamięć. Ludziach, którzy uparcie wracają do tego, co już się wydarzyło. Zaszywają się w swych myślach, jak pod puchową kołdrą. Okrywają się tym, co znajome i odnajdują wewnętrzny spokój.
Mogłabym napisać, że Gospodinow stworzył powieść o człowieku, którego nie imał się czas. Był wszędzie i nigdzie. Istniał w świecie realnym i tylko w wyobraźni. Wymyślił klinikę, umożliwiającą powroty do przeszłości.
Oczyma wyobraźni widzę, jak bułgarski pisarz obraca w dłoniach koralik zwany czasem. Przygląda się jemu z każdej strony. Stara się opisać jego kształt, kolor, strukturę. W blasku światła dostrzega na wyszlifowanej powierzchni odbicie człowieka i dumnej Europy. Zachłystuje się tym widokiem i spośród milionów słów wybiera te, które będą w stanie oddać to, czego doświadcza wewnątrz swego umysłu i duszy.
Na stronach, które zostawiłam za sobą, tkwi niemała liczba znaczników. Każdy z nich oznacza jedną myśl, która trafiła w samo sedno. Dotknęła prawdy, obnażyła istotne, ukłuła prostotą. Czytałam i czułam wewnątrz to charakterystyczne uniesienie, które towarzyszy mi, gdy obcuję z literaturą, karmiącą mój umysł, duszę i poczucie estetyki.
Zdaję sobie sprawę, że zaburzona chronologia, dość częste retrospekcje, liczne odwołania do konkretnych wydarzeń historycznych, mętna granica pomiędzy rzeczywistym a nierealnym czy brak wyraźnie zarysowanej fabuły mogą się nie podobać. Sama nie jestem pewna, czy odpowiada to moim upodobaniom. Jest jednak coś w twórczości Gospodinowa, coś nieuchwytnego, co mnie pochłania i skradło moje serce.