Zastanawialiście się kiedykolwiek jakby to było, gdyby pewnego dnia zabrakło w naszym życiu tej najważniejszej osoby? Zapewne raz czy dwa nachodziły was takie myśli, jednak szybko je rozwiewaliście, odpukując w niemalowane drewno. Chcieliście odrzucić od siebie taką wizję, bo przepowiadała ona bolesne zakończenie pewnego rozdziału. Wtedy przypominało się wam, że warto odwiedzić tę osobę. Tylko co by było, gdyby świat zwrócił się przeciwko wam?
Tamtego dnia Thilli nie zapomni do końca swojego życia. Miał to być zwyczajny powrót do domu, jednak dziewczyna – zamiast obiadu – odnajduje ciało zamordowanej mamy. Po tym tragicznym wydarzeniu wraz z ojcem przenoszą się do nowego domu, by tam zacząć nowe życie. Nastolatka zmienia także szkołę, w której z początku nie potrafi się odnaleźć. Poznaje ona jednak nowych przyjaciół i z ich pomocą powoli wkręca się w codzienną rutynę.
Nie może być jednak łatwo. Thilli nadal nie potrafi pogodzić się ze śmiercią matki, co trawi ją od środka. Na dodatek na jej drodze staje kilku przystojniaków, gdzie każdy z nich wzbudza w niej różne emocje.
Czy dziewczyna da radę pokonać przeciwności losu i zacząć żyć dniem dzisiejszym? A może śmierć jej matki to tylko początek koszmaru, jaki został przypisany do jej osoby już wieki temu? I co mają z nią wspólnego te dziwne wspomnienia, które towarzyszą jej w kilku ważnych momentach?
Kiedy otrzymałam tę książkę i po raz pierwszy trzymałam ją w rękach miałam wrażenie, że wpakowałam się w kłopoty. Trochę czasu minęło od mojego ostatniego spotkania z tak potężną lekturą, przez co miałam pewne obawy. Przygryzałam wargę, gdy sięgałam po nią i ponownie odkładałam, ale w końcu powiedziałam sobie: Ivy, nie tchórz! Weź się w garść! Dałam sobie kopa w pupę (dosłownie) i zaczęłam czytać. Tylko czy ta książka pochłonęła mnie od pierwszej strony? A może byłam „skazana” na cierpienie, czytając ją?
„Bieganie nie było moją miłością, a sposobem na samotność. A ja nigdy w życiu nie czułam się bardziej samotna. Czy ktoś musiał polegać na uczuciu samotności? Chyba tylko samobójcy na krawędzi dachu.”
„Skazanych” pochłaniałam nieco dłużej, niż inne książki, jednak ilość stron mówi sama za siebie. Potężne tomiszcze, gdzie każda strona jest przesiąknięta jakąś akcją wciąga czytelnika bardzo szybko. Opisy (nad)zwyczajnego życia nastolatki przeplatane z tajemniczymi fragmentami pobudzają ciekawość czytelnika, wywołując wiele skrajnych emocji. Z początku nie umiałam zrozumieć tych dodatkowych scen. Nie wiedziałam, co o nich myśleć, jednak z czasem mój mały mózg zaczął trybić i z niecierpliwością oczekiwałam dalszej dawki potężnych ludzkich emocji w nich zawartych. Nawet miałam wrażenie, że chętnie usunęłabym kilka scen z pewną osobą, by móc czytać więcej o tamtym fantastycznym świecie!
Wielkim plusem jest także zamieszczenie ilustracji, które wykonała Marta Kreczmer. Są one idealnym uzupełnieniem całej historii, co pozwala zapomnieć o tych nieszczęsnych nadmiarach fabuły i pozwolić nacieszyć się odrobiną kolejnego talentu. Mam nadzieję, że współpraca obu dziewczyn nie skończy się jedynie na tej części książki, bo wtedy nie będzie to samo! Te ilustracje są prześliczne! Gratuluję talentu!
Co ja mogę powiedzieć o głównej bohaterce? Na pewno nie przeczytacie, że uznaję ją za miłą i słodką dziewczynkę, którą można schrupać. Thilli – jak to na nastolatkę przystało – bywa sarkastyczna, wybuchowa i nie potrafi dogadać się z ojcem. Tutaj jednak jej zachowanie ma swoje wytłumaczenie, bo jak wcześniej wspominałam dziewczyna straciła matkę i musiała na nowo zacząć układać swoje życie. Jednak moje współczucie było zbyt słabe, bym mogła przymknąć oko na to, co ona wyprawiała. Po prostu nie umiałam polubić Thilli. Odrzucała mnie jej osoba, przez co wiele razy (z jej powodu) odkładałam książkę na bok. To było nie do zniesienia! Cieszę się, że nie znam takiej osoby w realnym świecie, bo... dobra, lepiej nie kończę... I teraz sporo osób stwierdzi, że tak naprawdę nie współczułam głównej bohaterce, bo nie mam serca. Ja mam serce, ale z kamienia – taka wada fabryczna.
Przejdźmy teraz do chłopaków, którzy także mieli swoje pięć minut, czyli Adán oraz Asmund. Zajmę się nimi, ponieważ to przykład chłopaków, totalnych przeciwieństw, walczących o względy jednej dziewczyny. Tak, proszę państwa! Mowa tutaj o Thilli, która jednak nie zraziła ich swoimi szczeniackimi odzywkami i grozą otaczającą ją z każdej strony. Nie wiem czemu, ale na początku miałam wrażenie, jakby ktoś wyprał im mózgi w Perwollu (nie, nie robię reklamy...) i nakazał spoglądać tylko za jedną dziewczynę. Owszem, później wszystko zostało wyjaśnione (a raczej okazało się wstępem do większych wyjaśnień), ale i tak to bolało. A tak to byłam oczarowana chłopakami, a w szczególności Adánem. Ten tajemniczy buntownik skradł moje skamieniałe serce, które kruszyło się za każdym razem, gdy było wspomniane jego imię. Chyba za bardzo się rozklejam...
„Samotność mnie przerastała, przytłaczała i zaciskała lodowate palce na moim sercu. Miałam wrażenie, że tracę oddech. Ostatecznie, na zawsze. (...) I może chciałam. Chciałam – przez chwilę albo przez wieczność – nie odzyskać oddechu.”
Także nie byłabym sobą, kiedy nie wspomniałabym o wątku miłosnym, a w tej książce był on nieco... zwariowany? Nietypowy? Nie umiem odnaleźć określenia, które opisałoby dziwaczność tego, co znalazłam w tej książce. Po raz pierwszy w życiu miałam wrażenie, że stworzył się pięciokąt (!) miłosny! Nie, nie przecierajcie oczu ze zdziwienia – ja naprawdę to napisałam. Thilli miała tylu adoratorów, że w tym wszystkim przebiła słynną Bellę Swan, za co jej ogromnie (nie)gratuluję. Z czasem jednak sprawy się skomplikowały i z pięciokąta pozostał nam czworokąt, ale cały czas było zbyt wielu wyznawców kultu tej panny! Przepraszam bardzo za to, co napiszę, jednak szlag mnie trafia, gdy czytam o czymś takim. Rozumiem, że książka jest skierowana do młodzieży, ale bez przesady! A potem taka nastolatka wyobraża sobie stado mężczyzn wzdychających na jej widok! Dobra. Wdech... wydech... idziemy dalej.
Alice Hill nie można nazwać beztalenciem, bo to ogromna obraza dla autorki i niewybaczalny grzech! Twórczyni „Skazanych” wręcz maluje słowami, a przedstawiony przez nią świat zachwyca i przeraża zarazem. Jest w tym zasługa mitologii hebrajskiej, która była inspiracją do stworzenia tej powieści. Muszę jednak stwierdzić, że Alice Hill musi jeszcze trochę popracować nad postaciami (a dokładniej nad Thilli), bo to właśnie od niej zależy, czy ktoś będzie w stanie przeczytać całość, bo to ona gra tutaj pierwsze skrzypce. Kochana: proszę o poprawienie wizerunku głównej bohaterki! Resztę można spijać litrami, ale boję się, że ta mała osa wpłynie mi do gardła i mocno użądli, a to na pewno źle się skończy.
Z serii „rozkminy bluszczyny”: I znowu mamy motyw rudowłosej bohaterki. Dlaczego nie jest ona blondynką? Albo brunetką? Rozumiem – rude są w modzie, ale czy to nie jest czas, aby wykreować nowy trend?
Podsumowując:
Mimo wielu niedociągnięć (i przeciągnięć) przyznam, że Alice Hill ma możliwość, aby jej nazwisko było rozchwytywane. Wykreowany przez nią świat może wytrącić was z równowagi i nie pozwoli zbyt szybko o sobie zapomnieć. To kolejny diament, który trzeba oszlifować. Trzeba to jednak zrobić dokładnie, bo nie będzie odwrotu.
Teraz tylko czekać na kolejną część, by zdecydować, czy się dotrwa do finiszu, chociaż czuję, że Alice Hill dopiero się rozkręca, więc drugi tom będzie petardą!