Zanim cokolwiek napiszę o książce „Sto dni po ślubie”, koniecznie muszę wspomnieć o fenomenie Emily Giffin. W roku 2004 została wydana debiutancka powieść autorki pod tytułem „Coś pożyczonego”, historia miłosnego trójkąta zawładnęła sercami miliona kobiet na całym świecie, a książka stała się bestselerem New York Times'a. Wszystkie powieść Giffin („Coś niebieskiego”, „Dziecioodporna”, „Siedem lat po ślubie”) mają wspólny motyw – życie kobiet. Autorka w subtelny sposób pisze o tym, co dręczy wszystkie kobiety, czyli o miłości, zdradzie, trudnych wyborach i życiowych dylematach.
Większość czytelniczek w opisywanych historiach odnajduje fragment swojego życia, niejednokrotnie utożsamia się z bohaterkami, ewentualnie, opowieści te traktuje jak odskocznię od szarej codzienności. Nie ważne, że fabuła książek jest banalna i przewidywalna, ważne, że chociaż przez chwilę czytelnik przenosi się w świat idealnych, przystojnych i bogatych mężczyzn, pięknych, zmysłowych kobiet i problemów, które na szczęście większości nie dotyczą. Za ten inny świat, pełen tajemnic i niedomówień, panie kochają książki Emily Giffin, niestety nie należę do tego grona.
„Sto dni po ślubie” to kolejna trywialna historia, tym razem mamy okazję poznać Ellen , która dokładnie sto dni po swoim wymarzonym ślubie, przypadkowo wpada na swoją dawną miłość, Leo. To ich pierwsze spotkanie od 8 lat, w przeszłości Leo bez słów wyjaśnienia zostawił Ellen, łamiąc jej serce. Niestety kobieta nie zapomniała o łączącym ich wielkim uczuciu i mimo wielu bolesnych wspomnień, to przypadkowe spotkanie, budzi w niej dawne emocje. Ellen zaczyna zastanawiać się czy dokonała właściwego wyboru i czy jej mąż Andy jest tym jedynym.
Książka mnie nie zaskoczyła, miałam wrażenie deja vu - charakterystyczna konstrukcja fabuły i standardowe zakończenie. Narracja jest pierwszoosobowa, typowa dla książek Giffin, oczami Ellen odbieramy otaczający ją świat, z nią przeżywamy emocje i poznajemy niuanse małżeństwa. Oto mamy dwoje ludzi, których związek jest idealny i nagle ślepy los, głupi przypadek powoduje zamieszanie i powstanie kryzysu. Typowe?, typowe, nic dodać nic ująć. Przez prawie 400 stron nasi bohaterzy bawią się w kotka i myszkę, przy okazji analizując swój życiorys – bardzo kiepsko im to wychodzi.
Ellen od spotkania z Leo, przeobraża się w nastolatkę idealizująca byłego chłopaka, zaczyna szukać dziury w całym, a swoich jeszcze niedawno cudownych i oddanych, przyjaciół określać mianem „parweniusze”, „zaścianek”, „duchota”. Powieść zalewają wspomnienia z dawnych lat i niepotrzebne dywagacje, nie liczcie na jakąkolwiek akcję, ani na nieoczekiwane obroty wydarzeń, o nie, tego w książce nie znajdziecie.
Żałuję, że w opowieści nie ma zaskoczenia, tej niepewności która towarzyszy czytaniu i choćby grama napięcia. Z przykrością stwierdzam, że jest to jedna ze słabszych książek tej autorki, a szkoda, bo wątek miał spore możliwości na staniem się intrygującym, mądrym tematem, zawierającym poruszające, celne rady.
Po raz kolejny mamy książkę, służąca tylko chwilowej rozrywce, rozumiem że każdemu potrzebny jest szybki i przyjemny relaks, jednak dla mnie to zdecydowanie za mało, od Emily Giffin chcę znacznie więcej. Czekam na wielkie bum.