Jeśli mam być szczera… to sama nie wiem, co mam myśleć o tej książce.
Poza oczywistym przerażeniem ogarnia mnie niedowierzanie. Bo… jak komukolwiek mogło przyjść do głowy coś takiego? Nie mam pojęcia.
Czytając opis książki z okładki wydawało mi się, iż wiem w co się pakuję. Oglądając okładkę miałam niezachwianą pewność, że to wiem. Wszystkie moje przypuszczenia potwierdził prolog. A później nastąpiła konsternacja. I już nic nie wiedziałam. Do czasu oczywiście.
Autorka postawiła sobie za zadanie zaprezentowanie czytelnikowi dość niezwykłego problemu. To właśnie ze względu na poruszane w książce kwestie tak bardzo chciałam ją przeczytać. Wprost nie mogłam się doczekać. Sporo o niej rozmyślałam, dedukując zawczasu jak zostaną rozwikłane poszczególne kwestie. Gdy zasiadłam do lektury miałam w głowie gotowy schemat. Nie sprawdził się nawet w jednym procencie. Muszę Wam jednak zdradzić, że mordercę wytypowałam idealnie i to już na samym początku. Ale po kolei.
Główną bohaterką Dotknąć prawdy jest Danielle Parkman, nowojorska prawniczka, samotna matka nastoletniego Maxa chorującego na zespół Aspergera, będącym odmianą autyzmu. Chłopak jest geniuszem komputerowym, ma jednak problemy z nawiązaniem bliższych relacji z otaczającymi go ludźmi. Do tego przytrafiają mu się dość gwałtowne wybuchy gniewu. Zakochuje się, jednak wkrótce dziewczyna go porzuca. Max zamyka się w sobie, z czasem zaczyna brać narkotyki, a koniec końców pojawiają się u niego myśli samobójcze. Dochodzi więc do takiego momentu w życiu matki i syna, w którym należy podjąć pewne przełomowe decyzje. Decyzje, które zaważą na ich dalszym życiu. Wyruszają do miasteczka Plano, w którym znajduje się jeden z najlepszych prywatnych ośrodków leczących zaburzenia psychiczne. To tam Max ma zostać poddany leczeniu, które powinno wyprowadzić chłopca na prostą. Czy to się uda? Czy w tym szpitalu rzeczywiście leczy się chorych psychicznie, czy może na odwrót, zdrowych ludzi zamienia się w szaleńców? Komu można zaufać? Komu zależy na dobru pacjenta? Czy wszyscy kłamią? Niezliczona liczba pytań i tak mało czasu na poznanie odpowiedzi. Mało, bo zegar tyka. Czy za chwilę Was, ktoś nie uzna za szaleńca? Tego dowiedzieć musicie się już sami, a nie ma lepszego sposobu niż lektura prezentowanej przeze mnie powieści Antoinette van Heugten.
Wrażenia? Jak już wspominałam jedna wielka konsternacja. Osobiście spodziewałam się gigantycznego bum zaraz na początku. Z coraz większym zdziwieniem kartkowałam strony, wczytując się w tekst w poszukiwaniu morderstwa, które miało być głównym elementem książki. Akcja ruszyła do przodu niespodziewanie, niejednokrotnie wprawiając mnie w osłupienie. Czasem trudno było mi jednak uwierzyć w opisywane wydarzenia. Nie wszystkie fakty mi się zgadzały. Wielokrotnie powątpiewałam w realność opisywanych zdarzeń. Ale niezmiennie trwałam w szoku. A gdy powieść zaczynała chylić się ku końcowi, gdy obraz rzeczywistości zaczynał się przejaśniać, nie mogłam w to wszystko uwierzyć. Moje przypuszczenia się potwierdziły, ale ich uzasadnienie… zwaliło mnie z nóg. Było tak straszne, że aż nieprawdopodobne.
Książka jest więc niezłym orzechem do zgryzienia. Zdecydowanie warta przeczytania i chwili zadumy. Godna polecenia… chyba każdemu czytelnikowi. Tekst napisany został w sposób przystępny, bez zbędnych ozdobników literackich, dzięki czemu czyta się go jednym tchem. Ja nie potrafiłam się oderwać. Ostatnie rozdziały zwaliły mnie z nóg. I choć uważam, że autorka powinna dopracować pewne szczegóły, to powieść zaliczyć muszę do zdecydowanie dobrych, trzymających w napięciu do ostatnich stron. I kto wie… czy kiedyś nie doczekamy się jej kontynuacji?