Refaicka Apokalipsa, która przewija się przez "Zakon Mimów" to uliczna powiastka; to krótkie opowiadanie nieposiadające nawet autora – a jednak ludzie w SajLo powitali ją ogromnym z uniesieniem. To legenda, która dotyczy nowej rasy ludzi, zamieszkałej pod Londynem; jest o postaciach mocarnych i charyzmatycznych, którzy gotowi są do ataku. O Refaitach – bo tak się nazywają – mogliśmy czytać już w Starym Testamencie. W zamierzchłych czasach najwyraźniej mieszkali na wschód od Morza Martwego i byli plemieniem ludzi gigantów, często nazywanych Emitami. Nie mniej jednak, w Refaickiej Apokalipsie sprawy malują się inaczej – owszem Refaici są ogromni, jednak nie mają nic wspólnego z Emitami a Emmitami – ich rzekomymi wrogami, którzy żywią się ludzkim ciałem, i gwoli ścisłości: wyglądają jak kulka sierści. Nie mieszkają również w Jerozolimie, a pochodzą z Międzyświatów. Tylko, że to nie do końca uliczna powiastka. Po powstaniu, które wybuchło w ich podziemnej Kolonii za sprawą dziewiętnastoletniej Paige Mahoney, Refaici mają zamiar się odegrać, zarówno na dziewczynie jak i całej ludzkości. Rozpoczyna się polowanie na śniącego wędrowca.
Monumentalna – to pojęcie przychodzi mi na myśl po przerzuceniu ostatniej strony powieści Samanthy Shannon, "Zakon Mimów". Jak ja za tym tęskniłam. Za uczuciem czytania powieści, która świdruje umysł skomplikowanymi teoriami pochodzenia różnych ras, polityką tamtejszego systemu, jego eskalującymi się bez przerwy ułomnościami a czasem i nawet – atutami. Młodziutka pisarka stworzyła świat zaskakująco przestrzenny, pełen swoistej odmiany magii, zbudowany i osadzony w zasadniczo niedalekiej przyszłości – Londyn, 2059 rok. Szokująco dobra książka, wielkie brawa.
Bez ogródek – Paige Mahoney jest śniącym wędrowcem, a śniący wędrowcy, – których gwoli ścisłości jest prawie wcale – potrafią między innymi wpływać na ducha innego jasnowidza. Tych też również nie ominę: są wieszcze, czytający z rytualnych przedmiotów, wróżbici, media, sensorzy i augurzy, którzy specjalizują się w przewidywaniu przyszłości. Ponad nimi występują już jedynie stróże (kontrola nad duchami), narwańcy (podlegający wewnętrznym zmianom) i właśnie oni – skoczki, czyli wyrocznie i śniący wędrowcy. Wszyscy razem tworzą Eteryczne Stowarzyszenie, które działa w podziemiach Londynu w 2059 roku, nie wiedząc, że jeszcze niżej istnieje Kolonia Karna, czyli skromne królestwo Refaitów, którzy takowych jasnowidzów sobie uprowadzają, opcjonalnie: kupują. Dlaczego? To już zagadka pierwszego tomu.
Kontynuacji obawiałam się z dwóch głównych powodów. Pierwszym jest fakt, że "Czas Żniw" czytałam dawno temu i z pewnością nie zdołałabym przypomnieć sobie poprzednich wydarzeń i drugi – czyli to, że autorka po tak dobrych notach nie zaprzątnie sobie głowy podwyższeniem poprzeczki. O ile w stosunku do pierwszego myliłam się diametralnie – przekazywane informacje zostały idealnie rozłożone, zaspokajając pustki ziejące w głowie – to w sprawie drugiego całość nie wyglądała tak bajkowo. Okej, może i wyglądała, ale na pewno nie sam początek. Rozpoczęcie dobrze wprowadza i przypomina, jednak nie porusza i wzbudza tylu emocji. Czy wyższa poprzeczka? Tak, choć na początku myśli się zupełnie inaczej. Shannon potrzebowała trochę stron by wbić się w rytm dynamicznie następujących po sobie wydarzeń; ociągała się trochę, przez co nie miałam problemu by odłożyć tę lekturę, która dopiero po przebrnięciu pewnej części okazała się uzależniającym monstrum.
Świat, który na łamach utopijnej powieści wykreowała Shannon to istny majstersztyk zapożyczeń: tylko tu język arabski, francuski, serbski i hebrajski idealnie komponuje się z slangiem przestępców z dziewiętnastowiecznego Londynu. Całkiem przypadkiem też, odkryłam fakt istnienia Refaitów w Biblii, jako lud olbrzymów zamieszkujących Jerozolimę. W ten sposób widzimy, że cykl "Czas Żniw" to konstrukcja bardzo skomplikowana, bezkonkurencyjnie złożona i piekielnie intrygująca. Tylko Samantha Shannon potrafi sprawić, że mam ochotę przerwać lekturę, ponieważ wolałabym uniknąć dramatu, który w książce zaraz nastąpi oraz – co ważniejsze – nagłego wybuchu głowy. Nagłość, ciężkie do przyswojenia teorie, garść historii sprawiają, że naprawdę odczuć można pulsowanie.
"Zakon Mimów" to niewątpliwie idealne dopełnienie trochę chaotycznego, trochę mniej obfitego w wyjaśnienia i szczegóły "Czasu Żniw". Z pewnością to była główna rola tej powieści – rozwiać budzące się wątpliwości, zaspokoić głodne czytelnicze umysły a jednocześnie postawić na naszej drodze kolejne mentalne pułapki.Zakończenie akurat, nie było tyle co pułapką. Było niespodziewanym strzałem prosto w serce. Nie wzbudziło z pewnością tylu kotłujących się wewnątrz czytelnika emocji, jak czekanie na strzał w potylicę – ale bolało bardziej, ponieważ było zdecydowanie nieszablonowe i ciężkie do przyjęcia. Było aktem zdrady, najgorszym i zdecydowanie najboleśniejszym posunięciem.
Shannon chwali się również umiejętnością kreowania bohaterów charakternych, którzy znacznie dominują nad miałką i szarą warstwą społeczności. Przede wszystkim Paige – jedna z niewielu bohaterek, która w ogóle mnie nie irytowała. Jak reszta jej literackich rówieśniczek, idealnie odnajduje się na czele rebeliantów, jest pokaźną liderką, inteligentną i utalentowaną przywódczynią. Chwile poświęcone jej i Naczelnikowi to chwile tak sporadyczne i pośród chaosu nadchodzącej wojny krótkie, że zaledwie jedno słowo, jedno spojrzenie i w końcu jeden dotyk potrafią sprawić, że świat wokół czytelnika staje w płomieniach. Wyczekuje się, pragnie się, błaga się autorkę o chwilę oddechu od szalonego zgiełku, właśnie dla chwili poświęconej wątkowi tej dwójki wyjątkowych bohaterów. Cudownie. Cudownie, że wreszcie odnalazłam serię, w której miłość jest tylko dodatkiem, tylko świeżym i lekkim powiewem, ciekawym urozmaiceniem.
"Zakon Mimów" to lektura obowiązkowa dla czytelników fantastyki i śmiałych wyobrażeń utopijnej przyszłości. To zlepek kultur, prastarych mitologicznych wierzeń, które – dystynktywnie i konstruktywnie – skomponowane w całość dają świat niewyobrażanie przerażający a przy tym wyjątkowo enigmatyczny. Ciężko uwierzyć, że serię tę – tak skomplikowanie skonstruowaną, stworzoną od podstaw i przemyślaną do granic możliwości – stworzyła debiutująca trzy lata temu "Czasem Żniw" dwudziestoparoletnia Samantha Shannon.
To książka, o której opowiadać można w samych superlatywach i seria, którą czyta się tylko z niegasnącym podekscytowaniem. I niech to pozostanie najlepszą rekomendacją.