Książki tej autorki to zawsze był mój pewniak. Zawsze. Gdy wszystko inne zawodziło, Spindler dawała radę :) Przeczytałam wszystko, co dotychczas napisała i nigdy się nie zawiodłam. To zawsze były bardzo dobre fabuły. Aż do teraz… Nie wiem, czy to dłuższa przerwa w ukazywaniu się książek tej autorki wpłynęła na jakość tej książki, czy może moje gusta się zmieniły, ale tę powieść czytało mi się, kolokwialnie mówiąc, źle.
Od początku rozwleczona fabuła, mnóstwo dialogów, które ciągnęły się niemiłosiernie, zapychane pustymi wypowiedziami bohaterów ("nie sądzisz, że to dziwne, że jeszcze nie złapali mordercy?", dwa zdania niżej: "nie sądzisz, że to dziwne, że Madison i ja miałyśmy takie same kurtki?") i bardzo kiepsko budowane napięcie. Wszystko to, do co najmniej 150 strony, było nudne. Nie czułam napięcia właściwego dla książek typu thriller, nawet te wtrącane w fabułę pojedyncze zdania mające na celu budowanie napięcia i oczekiwania nie zachęcały do dalszego czytania. Nic mnie w tej książce nie niepokoiło: ani rzekomo dziwne zachowanie Jonathana, ani patologiczna nadopiekuńczość Brada, ani biały van, ani tym bardziej psychoza urojeniowa Vivienne. Od połowy coś zaczyna „zaskakiwać” i robi się ciekawiej. Dialogi nadal marniutkie, ale coraz bardziej przypomina mi to styl Eriki Spindler. Powolutku stopniowane napięcie i pobudzanie ciekawości czytelnika, mylenie tropów i kilka naprawdę zaskakujących zwrotów akcji przywróciło należytą kondycję tej powieści, którą już zaczynałam spisywać na straty.
Sam wątek główny nie był jakiś szczególnie zaskakujący, ale też nie oczekiwałam niczego takiego. Fabuła kręciła się wokół choroby psychicznej, obsesji, miłości i zemsty. Każdy z bohaterów ukrywał jakąś swoją tajemnicę, jedne były mniej inne bardziej zaskakujące. Najbardziej denerwująca była główna bohaterka, Sienna. Nie wiem co za moda panuje teraz w literaturze, że kreowane są same kobiety-lebiody (a może to ja mam pecha i na takie bohaterki trafiam?), słabe, rozedrgane, rozpłakane, przerażone… Tutaj mamy do czynienia z trzydziestolatką, która drży jak osika z byle powodu, ciągle rządzą nią dawne wspomnienia, nie potrafi być stanowcza i jednoznaczna, sama nie bardzo wie, czego chce poza tym, że rycerza w lśniącej zbroi i na białym koniu poszukuje, nie potrafi wziąć własnego życia w swoje ręce, ciągle powtarza sobie, że musi wreszcie dorosnąć, dojrzeć, ale jakoś tego progresu u niej nie widać…, nie, to zdecydowanie nie mój typ bohaterek.
Zakończenie zupełnie dobre, chociaż od pewnego momentu dość przewidywalne.
Dodaję gwiazdkę za to, że to wciąż jedna z moich ulubieńszych pisarek i liczę, że „Taka sama” to jedynie małe potknięcie pisarskie i kolejne książki będę już tak samo dobre jak wcześniejsze powieści Eriki.
Trafiłam też na kilka dziwnych konstrukcji stylistycznych. Są tak nienaturalnie brzmiące, że czytając je trudno ich nie wyłapać: „dzień był prawie zbyt jasny”; „wyglądał na zaspanego i o wiele zbyt seksownego” albo „Poczuła, jak zawartość żołądka podchodzi jej do gardła. Zerwała się na równe nogi i podbiegła do komody. Wymiotowała tak długo, aż nie miała już czym (…)”. Wymiotowała do komody??? Naprawdę?