Nie potrafię napisać tak wnikliwej recenzji tej książki jakbym chciał, ale jedno muszę na początku podkreślić: jak na Ucztę Wyobraźni przystało, książka ta zdecydowanie odstaje od przeciętnej literatury SF.
Zapewne nie zrozumiałem do końca wszystkich konceptów, które matematyk i pisarz F&SF Yoon Ha Lee umieścił w jej fabule, bo część z nich stanowi bezpośrednią implementację przekonania, że matematyczne równania nie tylko precyzyjnie opisują rzeczywistość, ale też mogą ją kształtować. Nie widzę świata poprzez równania. Zacznę więc od łatwiejszej części. "Gambit lisa" to w zasadzie powieść reprezentująca militarne science fiction i opisująca akcję pacyfikacji buntu w kosmicznej twierdzy, kształtującej porządek rzeczywistości w części Imperium zwanego Heksarchatem, jako że tworzy je sześć, zapewne postludzkich, społeczności o odmiennych specjalizacjach. Łączy je wspólny cel, jakim jest oczywiście trwanie i ekspansja struktur władzy.
Podstawą funkcjonowania reżimu imperium jest najwyższy kalendarz, systematyzujący czas i utrzymujący rzeczywistość w pożądanym kształcie, umożliwiającym funkcjonowanie kosmicznych technologii transportowych, cybernetycznych i militarnych. Każde odchylenie od perfekcji kalendarza stanowi herezję pośrednio odkształcającą rzeczywistość i powodującą zaburzenia w funkcjonowaniu imperialnych technologii, broni, sieci informatycznych a nawet w biologii i genotypach mieszkańców imperium. Większe odchylenia mogą wywoływać fizyczne zmiany w rzeczywistości. Autor nie podaje żadnych wyjaśnień zasad funkcjonowania nauki i techniki imperialnej, rzucając czytelniczki i czytelników głęboko w próżnię niezrozumiałości i nakazując im domyślanie się wszystkiego z dalszej treści książki. Z pewnością nie ułatwia to lektury, ale równocześnie sprawia wielką frajdę obcowania z utworem naprawdę oryginalnym. Wysoki próg wejścia widoczny jest od początku pierwszego rozdziału, w którym główna (podówczas) bohaterka imieniem Cheris, dowodzi swoją jednostką w bitwie na powierzchni planety. Autor bezkompromisowo sypie dziesiątkami neologizmów o nieekstrapolowalnych z naszej rzeczywistości znaczeniach, opisując makabryczne skutki użycia przyszłych broni oraz technologii wojskowych i niczego nie objaśnia. Nie będę ukrywał, że przyszło mi do głowy, że robi tak, gdyż nie jest w stanie podać sensownych objaśnień i bardzo sprytnie je omija. Nie przeszkadzało mi to jednak w zachwyceniu się książką od jej pierwszych stron i byłem nawet nieco rozczarowany, że kolejne rozdziały nie były równie wymagające. "Gambit lisa" przypomina pod tym względem najlepsze dokonania Jacka Dukaja z "Innych pieśni", chociaż świat wykreowany przez Yoon Ha Lee nie jest chyba aż tak głęboko przemyślany (może lepiej będzie zweryfikować tę opinię w kolejnych tomach). Autor doskonale wykorzystuje stworzone przez siebie, niezwykłe tło do opowiedzenia skomplikowanej historii drugiej głównej postaci, dawnego buntownika i genialnego stratega, generała Jedao, którego symbolem jest demoniczny lis o dziewięciu ogonach. W ramach kary za dokonaną masakrę Jedao zredukowano do zapisu osobowości, wszczepianego w razie potrzeby w umysły dowódców wojskowych, otrzymujących niemal niewykonalne zadania. Tak trudne zadanie i tak nietypowe wsparcie otrzymuje Cheris, co rodzi serię wielopłaszczyznowych konfliktów pomiędzy sprzecznymi lojalnościami, celami, możliwościami a nawet płciami obojga głównych postaci, zamieszkujących ten sam umysł. Współpraca, konflikty, przenikanie się osobowości i wspomnień między Cheris i jej lisim cieniem są ciekawie i wiarygodnie opisane, chociaż mam wrażenie, że przez ich wyeksponowanie cierpi nieco dynamika samego konfliktu militarnego, który drepce w miejscu przez znaczną część fabuły. Czytelniczki i czytelnicy otrzymują jednak w zamian inne dramatyczne wydarzenia, w których rozstrzygną się losy dwójki bohaterów.
Nagrody jakie otrzymała ta książka uważam za w pełni zasłużone. Yoon Ha Lee nie tylko wniósł coś nowego do zatęchłych schematów gatunku, ale też zrobił to w znakomitym stylu, nie zapominając przy tym również o rozrywkowych walorach fabuły i wykorzystując swoje specyficzne poczucie humoru, chociaż bez porównania przekładu z oryginałem nie mam pewności, na ile ten ostatni sukces jest zasługą tłumacza. Niektóre użyte przez niego neologizmy budzą ciekawe polskie skojarzenia, jak np. odbywane w książce rytualnie obrzędy kalendarne zwane "pamiętnicami". Do radosnych rozrywek utrzymujących imperialny kalendarz należą też okresowe obrzędy rytualnego torturowania heretyków...
PS1. Zaczynam nabierać ochoty, żeby zacząć czytać od początku i poszukać wszystkiego co mi umknęło za pierwszym razem.
PS2. Ani słowem nie odniosłem się do tytułu recenzji. Chyba najlepiej będzie jak każdy samodzielnie sprawdzi w ostatnich rozdziałach co to takiego.