Okej, otworzyłem więc tę powieść i pierwsze, co mi się rzuciło w oczy w trakcie lektury, to niesamowita wręcz punktowość narracji. Tu coś się dzieje, tam coś się dzieje, potem znów tu coś się dzieje i wszystko to niby układa się w jakiś tam ciąg przyczynowo-skutkowy, ale wciąż i wciąż nie sposób nie zauważyć tego dziwnego (czy też może "dziwnie wyraźnego") wydzielenia poszczególnych wydarzeń. Jakby autor bardzo chciał, by się one ze sobą składały, a one same niespecjalnie miały na to ochotę. Z perspektywy można wręcz domniemywać, że skoro już Remek miał swój jakże ciekawy pomysł na finał całej tej historii, który to arcyciekawy pomysł on sam ze sporą dożą prawdopodobieństwa on sam uznał za genialny, to po prostu do niego prowadził i właśnie dlatego sama struktura powieści nieco na tym cierpiała. Mam też wrażenie, że całkiem możliwe, właśnie dlatego w pewnym momencie postanowił posłać Chyłkę w Himalaje – zorientował się, jaki tekst mu się pisze (nigdy nie odmawiałem Najpłodniejszemu olbrzymiej inteligencji i spostrzegawczości) i uznał, że jednak musi wypełnić fabułę czymś bardziej konkretnym. Umówmy się, to posłanie było i fabularnie z d*py i niezbyt uzasadnione z punktu widzenia samej naszej prawniczki i wcale niekoniecznie logiczne z punktu widzenia antagonisty. Z punktu widzenia autora najwyraźniej spełniało te kryteria.
Swoją drogą ta wyprawa również całkowicie nie ruszała. Tak, jak Najpłodniejszy jednak potrafi opisywać akcje ratunkowe i generalnie ekstremalne sytuacje, w które tak kocha ładować swoje postacie i serduszko potrafi czasem zacząć szybciej pikać podczas lektury tych opisów, tak tu gdy czytałem te fragmenty akcji chciało mi się ziewać. Może dlatego, że wiedziałem, że pani mecenas przeżyje i wielkiego szwanku nie odniesie (wszak tyle tomów jej przygód potem jeszcze powstało), może niekoniecznie dlatego, nie rozstrzygam.
Gorzej, że w tej punktowości narracji całkowicie zaginęła także tegoczesna klientka naszej prawniczej parki. Wszyscy poprzedni pojawiający się w tym cyklu antagoniści (tak, tak, jakoś tak zaczynam przywykać do faktu, że osoba, która jest przez Chyłkę broniona to jednocześnie Ten Zły danej książki :)) byli „jacyś”. Określeni i to sprawnie określeni. Mieli cechy, łatwo je w nich rozpoznawaliśmy, poruszali w czytelniku jakąś tam strunę. Co do Klary, to pisarz niewątpliwie bardzo chciał, by kontynuowała one tę linię, ale przez to właśnie, że włączał jej pewne cechy tak nagle, tak niespodzianie, wychodziło to tu wręcz jak w dziełku powstałym na potrzeby jakiegoś kursu dla młodych adeptów sztuki pisarskiej. Trochę szkoda, różne rzeczy mogły się z nią zdarzyć.
Powtórzmy to, Najpłodniejszy miał tu całkiem ciekawy pomysł na zakończenie książki, oryginalny (także na tle pewnych spraw o których pisałem powyżej) i na pewno niegłupi i najwyraźniej uznał go za genialny. Naprawdę więc bardzo, bardzo wiele był gotów poświecić dla owego pomysły realizacji. Poświęcił atmosferę okołoChyłkową (serio, mało tu było jej charakterności), Klarę, Żelaznego (jest w jednej scenie), Kormaka, logikę, wewnątrzMrozowe crossovery (całe dwa, chyba, że czegoś nie wychwyciłem) i nawet samą sprawę sądową, która jest tu tak miałka, tak żadna (i pod koniec postacie właściwie expressis verbis to przyznają), że szok.
PS: Ciekawie świadczy o prawniczej wiedzy Mroza, że z punktu widzenia prawa karnego przypadek opisany w tej książce właśnie nie tyczył kontratypu (nie dałoby się rozwiązać tej sprawy przy wykorzystaniu takiej instytucji prawa karnego) :)