„Nazywałyśmy te sytuacje fugami i nigdy nie pamiętałam, do czego w ich trakcie Siggy mnie zmuszała ani dokąd mnie zabierała. I dlaczego. Mogłam jedynie, na podstawie bałaganu, jaki zostawiała po sobie, składać do kupy szczątkowe informacje, by dojść do przyczyny poprzez ocenę skutków i spróbować znaleźć w tym jakiś sens”.
Wydawało mi się, że poczuję powiew strachu, ale widocznie wiatr nie wiał w tę stronę.
Ellie Power sprawia ona wrażenie normalnej dziewiętnastolatki, ale to tylko pozory. Pod osłoną nocy staje się nieprzewidywalna i agresywna, dlatego matka zamyka ją na klucz. A pewnego ranka odkrywa, że zamek w jej pokoju został wyłamany, na ciele ma siniaki… Co się stało w nocy? I do tego zaginął jej chłopak…
Po przeczytaniu opisu spodziewałam się książki, gdzie poczuję strach. Historii, która będzie trzymała mnie w napięciu i sprawi, że będę się bała. Ale tak było tylko na początku, potem jak za machnięciem czarodziejskiej różdżki znika. I nie powraca.
Sam pomysł na fabułę, gdzie głównym motywem są dysocjacyjne zaburzenia tożsamości, był naprawdę dobry. Nie spotkam się często z takim tematem w książce, to mnie to zaciekawiło. Autorka świetnie sobie poradziła ze stroną psychologiczną Ellie i jej alter ego Siggy. Opisy tego, jak czuje się dziewczyna. Jak sobie z tym nie radzi. Ile czuje strachu przez to, że nie pamięta, co się działo, kiedy kontrolę nad nią miała Siggy. Poczucie winny odbijające się w głowie, którego nie może wyciszyć. Wzmagające się uczucie, że jest potworem. Pierwszoosobowa narracja daje czytelnikowi możliwość pełnego zaangażowania się w jej sytuację. I to było najlepsze w tej książce. Jej rozdziały najbardziej wciągają.
Mamy też detektywa Bena Mea i części historii o nim były nudne. Sorry kolego, ale trzy punkty na opakowaniu makaronu, który wczoraj gotowałam, zaciekawiły mnie bardziej niż twoje życie. Nie rozumiem, co miało na celu wstawienie fragmentów jego spraw rodzinnych do tej historii. Może sytuacja z jego córką miała wzbudzić moje współczucie. Może autorka chciała poruszyć problem rasizmu, gdyż Ben jest Koreańczykiem. Może powstanie więcej książek z jego udziałem i to miało być takie przedstawienie postaci, ale wyszło to tak, jakby była to kontynuacja. Nie wiem, ale tutaj mi to przeszkadzało i przede wszystkim nudziło. Wzięłabym gumkę i najchętniej go wymazała.
Są jeszcze zapisy nagrań ze spotkań z psychiatrą. Nie było ich wiele, ale czy one były potrzebne? No nie wydaje mi się. Najpierw nic z nich nie wynikało, a potem to samo przewijało się w narracji. Taki tam sobie przerywnik.
Intryga była pomysłowa tylko szkoda, że kiedy poznałam większość postaci, to wiedziałam, kto jest tym „złym”. A całe rozwiązanie przewidziałam już gdzieś w połowie. Finał mnie nie zaskoczył nic a nic. No może fakt odnośnie do takiej dawnej przyjaciółki i to gdzie „powiało” Ellie, ale cała reszta była mi wiadoma dużo wcześniej. Ach te moje zdolności przewidywania zakończeń…
Nie odpowiada mi też język. Był zbyt potocznie i prosto, ale nie prostacko. Nie mówię, że potrzebuję nie wiadomo jak wyszukanego słownictwa. Tylko momentami było po prostu za bardzo kolokwialnie i te dialogi wprawiły mnie w stan zażenowania.
Wiele stron tej książki jest dla mnie zbędne. Po osiemdziesięciu stronach kolejne sto można spokojnie wywalić. I tak samo ostatnie dwieście stron można podzielić przez dwa. Nie dłużyłoby się to wtedy jak lekcja matematyki.
Jednak jak na debiut nie było źle. Na pewno jest udany, ale trochę mu brakuje. Wyczytałam, że autorka była dziennikarką śledczą, co wyjaśniałoby fakt, dlaczego książka czasami przypomina reportaż.
Podsumowując, pomysł dobry, ale nie do końca został wykorzystany. Książkę całkiem przyjemnie się czyta. Myślę, że czytelnik, który nie czyta zbyt wiele thrillerów, będzie zadowolony.
Takie 6,75 będzie chyba najlepszą oceną.