„Takiż to świat! Niedobry świat! Czemuż innego nie ma świata?”, pytał w wierszu „Dziewczyna” Bolesław Leśmian. Otóż, jak wszyscy wiemy, inny świat można odnaleźć… w książkach. Zatem, kiedy pragnę oderwać się od mojej szarej i nudnej egzystencji, sięgam po powieść. Nie szukam w niej wysublimowanej formy, mało mnie odchodzi wyrafinowana estetyka. I choć nie umiem już z siebie wyplewić wiedzy zgromadzonej podczas czterech lat studiowania filologii polskiej, a pojęcia z zakresu poetyki i teorii literatury same pchają się, by oceniać świat przedstawiony, bywają momenty, wcale nierzadkie, gdy sięgam po książkę dla samej fabuły. Szukam bohaterów, którzy wiodą życie bardziej interesujące od mojego. Czytam, by się śmiać i by się bać, by zastanawiać się, co wydarzy się na następnej stronie, a nade wszystko, by zapomnieć, co czeka mnie, gdy opuszczę już powieściowy świat.
Powieść z „Ciemnością jej do twarzy” będzie miała swoją premierę piątego maja. Akcja książki dzieje się wiosną dwa tysiące dwudziestego szóstego roku. Trzynaście lat wcześniej dwa potężne huragany spustoszyły Nowy Orlean, na zawsze wyrzucając miasto poza granice Stanów Zjednoczonych. Ziemię niczyją, zwaną odtąd Nowym 2, wykupi od rządu grupa dziewięciu arystokratycznych rodzin, noszących miano Novem. Od tamtego czasu miasto stanowi mekkę dziwolągów, dziwaków, odmieńców, odszczepieńców i wybryków natury. Tam też okrutny los rzuci główną bohaterkę powieści, siedemnastoletnią sierotę Ari, która uda się do miasta, by dowiedzieć się czegoś o swojej zmarłej marce oraz ojcu o nieustalonej tożsamości. Pomagać jej będzie grupa uzdolnionych magicznie nastolatków, którym przewodzi przystojny (jakże by inaczej) Sebastian.
Od samego początku denerwowała mnie główna bohaterka. Nie lubię dziecinnych nastolatek, którym mimo, iż mają mentalność pięciolatki, wydaje się, że są niewiadomo jak dorosłe. Oczywiście muszą być przy tym pyskate, aroganckie, siarczyście przeklinać („pieprzony” to chyba ulubione słowo Ari), uważać się za pępek świata i stanowić kolejne odzwierciedlenie Mary Sue. W toku akcji bohaterka postępuje głupio, miota się, nie ma pomysłu jak rozwiązać swój problem, działa chaotycznie i bez zastanowienia. Jej ulubioną czynność stanowi chyba wyzywanie się z myślach od kretynki i idiotki. Przykładowo: „wiem, dramatyzowałam i zachowywałam się jak idiotka” . W rzeczy samej, Ari bardzo często, jak sama to określa, zachowuje się jak idiotka, dzieła pod wpływem impulsu, nie używa głowy. Wszystko to można wybaczyć, gdy weźmie się pod uwagę młody wiek bohaterki. To siedemnastolatka. Rządzą nią hormony.
Za drugi słaby punk powieści uważam romans wciśnięty do powieści nieco na siłę. Bo żeby napisać paranormal romance trzeba zagwarantować czytelnikowi nie tylko człon pierwszy, ale i (zwłaszcza) drugi. Autorka tworzy zatem postać Sebastiana, skrywającego nieco mroczną tajemnicę półwampira – półczarodzieja, przewodnika Ari po Nowym 2. No i fajnie. Tyle, że Ari zakochuje się w nim natychmiast, niemal jak automat. Jedno spojrzenie i mamy wielką miłość. I ślubuję ci, że cię nie opuszczę… no nie ważne, ale na pewno cię nie opuszczę. Tak myślę. Tak mi się wydaje. Na moje oko relacja między Ari i Sebastianem jest sztuczna. Ale może po prostu nie jestem romantyczna? Tak też może być.
Oto dotarliśmy do momentu, w którym… przestanę się czepiać. Powieść ma też bowiem kilka mocnych stron. Mimo, że nie polubiłam głównej bohaterki, a jej pyskówki i dziecinne zachowanie mnie irytują, doceniam, że nie jest to kolejna sielankowa postać. Odchodzimy od modelu zagubionej, niezrozumianej przez świat nastolatki o maślanych oczach. Kelly Keaton niewątpliwie zaproponowała nam książkę odmienną. Momentami dość mocną. Choć przegięła w drugą stronę, nie mogę nie docenić mrocznego świata, który stworzyła. Tym, którzy lubią „niegrzeczne dziewczynki” Ari musi przypaść do gustu. Bo sympatia lub jej brak to już tylko kwestia gustu.
Podobał mi się również świat zaprezentowany w „Z ciemnością jej do twarzy”. Mamy tu niezwykłą mieszankę znanego i powiewu nowości. Oprócz postaci tak dobrze nam już znanych jak wampiry, pojawiają się także nowe kreatury – bogowie i kapłani voodo. Kelly Keaton w intrygujący sposób wykorzystuje i przemodelowuje na potrzeby swej opowieści mity greckie. Zabieg ten uważam za udany i będący niewątpliwym walorem powieści. W równie ciekawy sposób autorka opisała świat obrzędów voodo.
I jeszcze jeden mocny plus. Historia jest dobrze skonstruowana. Tajemnica goni tajemnicę, co sprawia, że książkę czyta się z zainteresowaniem. Również napięcie dawkowane jest czytelnikowi stopniowo. Wzrasta na ostatnich stronach, by pozostawić pewien niedosyt otartego zakończenia, który sprawia, że ma się ochotę przeczytać drugi tom, by dowiedzieć się, jak zakończy się historia Ari, jej niezwykłych i dziwacznych przyjaciół oraz zawistnych i okrutnych wrogów.
Sądzę, że powieść zaprezentowała kilka naprawdę ciekawych pomysłów fabularnych. Akurat w tym przypadku nie udało mi się poczuć nici sympatii do głównej bohaterki. Cóż, zdarza się. Ale sam fakt, że wzbudziła we mnie silne emocje (nawet jeśli negatywne), uważam za atut książki. Pewna znajoma nauczycielka żartuje, że powieści czyta się, by się czegoś dowiedzieć, spędzić miło czas lub… zasnąć. W każdym przypadku donosi się zwycięstwo. Spędziłam miło czas, więc książka spełniła zatem swoje zadanie. To wszystko. Tylko tyle? Aż tyle.