Z powodu braku książek o mężczyznach (tych o policjantach, detektywach czy agentach nie liczę) czasami czytuję książki o kobietach. „Wieczna wiosna” to jedna z nich. Powieść z ogromnym potencjałem, ale niestety zmarnowanym.
45-letnia Łucja dowiaduje się nagle, że ma złośliwego raka piersi w zaawansowanym stadium. Nie znajduje jednak oparcia w mężu, znanym transplantologu, który zajęty jest swoją pracą i kochanką. Nie wesprze jej syn, zajęty sobą student medycyny. Na wsparcie może liczyć tylko ze strony dorosłej córki, pewnie dlatego, że to też kobieta, a kobiety są dobre i już.
Po radioterapii, chemioterapii i amputacji piersi Łucja postanawia samotnie wyjechać do Murzasichla, gdzie państwo doktorostwo mają własną góralską chatę. Tam zgodnie ze schematem enemies to lovers poznaje supermana Edwarda – światowej sławy rzeźbiarza. Przystojnego, wysportowanego, opiekuńczego i romantycznego.
<SPOILER> Zakochana Łucja musi po pewnym czasie wrócić do Warszawy, by przejść badania kontrolne. Tu okazuje się, że rak wcale nie odpuszcza i kobieta musi zdecydować, czy podda się kolejnej turze leczenia, związanej z bezmiarem cierpienia i mającej ledwie 20 procent szans na powodzenie. Przed nią też inna ważna decyzja. </SPOILER>
Łucja, jak na bohaterkę kobiecej powieści przystało, to ideał kobiety, no może z jedynym mankamentem w postaci nie do końca już szczupłej sylwetki. Poświęciła życie mężowi i dzieciom, rzuciła studia i żyła długie lata u boku mężczyzny typu „pan i władca”, któremu gotowała, prasowała i sprzątała, mając w zamian dostatek pieniędzy, ale wielki deficyt uczuć i zainteresowania. Cierpliwie znosiła mężowskie zdrady, podtrzymując małżeńską fikcję ze względu na dzieci. Że także ze względu na kasę, o tym autorka przezornie nie wspomina, a przecież niemająca wykształcenia ani żadnych umiejętności zawodowych Łucja musiałaby się mocno puknąć w główkę, zanim postanowiłaby odejść i rozpocząć życie na własny rachunek. Cierpiętnica, matka Polka i anioł wcielony, który dawno już zapomniał, czym jest miłość duchowa i fizyczna, czym jest szczęśliwy związek z mężczyzną. Edward to ktoś wymarzony dla niej, kochającej sztukę. Artysta, a przy tym mężczyzna idealny, choć już niemłody.
Sylwetki czarne i śnieżnobiałe. Łajdak i superman, anielica i jej szlachetna córka. Żadnych odcieni szarości. Całkowicie jednostronna wizja małżeństwa, prezentująca wyłącznie racje Łucji z całkowitym pominięciem jej męża Marka.
Do tego niespecjalnie udane próby tworzenia literackiej, artystycznej prozy, trącące miejscami kiczem. Żeby było jeszcze ładniej, autorka oszczędziła czytelnikom bliższych szczegółów dotyczących fizycznych cierpień chorej Łucji.
A przecież można było pokazać świat bardziej takim, jakim on naprawdę jest. I chorobę, i kryzys małżeński, i zauroczenie sąsiadem z Murzasichla. Tymczasem nawet w chorobie Łucję spotyka los niezwykły, bo dzięki przyjacielowi Leonowi, warszawskiemu onkologowi, jest leczona poza wszelką kolejnością. Oczywiście ma skrupuły, ale ulega.
Mąż Marek nie zmienia się nawet w obliczu zaawansowanego nowotworu u kobiety, u której boku spędził szmat życia. Pracuje ponad siły, a w wolnych chwilach zabawia się z atrakcyjną koleżanką po fachu. W domu nadal nie ma zeń żadnego pożytku, choć wyniszczona terapiami i mastektomią Łucja ma bardzo ograniczone siły. Zero empatii i ledwie śladowe zainteresowanie postępami leczenia. No potwór po prostu, tyle że nie pije i nie bije. A może powinien dla pełni obrazu?
Jego całkowitym przeciwieństwem jest tytan rzeźby Edward – ten, choć życie spędził w przelotnych związkach z kobietami, to idealny kochanek, Romeo i rycerz w jednym. Patrzcie, faceci, jacy być powinniście.
Ech…