Wyszukiwarka

Wyniki wyszukiwania dla frazy "mnie plan niego", znaleziono 13

"Dobrze jest mieć plan,wyznaczyć sobie cel,a potem do niego dążyć. Na tym polega życie..."
Nie na tobie będę się mścił - nie taki mam plan. Tyran miażdży swoich niewolników, a oni przeciwko niemu nie powstaną, lecz gniotą tych, co są pod nimi.
Są dwa rodzaje planów.Pierwszy to plan ślepy. Służy właścicielowi i tylko jemu. Kilka kresek, które coś powiedzą temu, kto ukrywał, a dla obcego są czarną magią. Drugi rodzaj to plan mający doprowadzić do skarbu kogoś zaufanego. Musi zawierać komplet informacji pozwalających zlokalizować skrytkę.
Pewne wspomnienia są jak klej błyskawiczny, nie sposób się ich pozbyć. choćby nie wiem co. A czasami po prostu łatwiej jest o nich opowiedzieć niż z nimi walczyć, gdy uparcie cisną się na pierwszy plan.
Osada zdawała się do niego mówić. Sprawiała, że narastała w nim niechęć do tej roboty. Miał przeczucie, że nic nie pójdzie zgodnie z planem. Że ta niewielka miejscowość skrywa swoje tajemnice, które staną mu na przeszkodzie...
Hitler zawsze przygotowywał niespodzianki - i to nie tylko dla świata zewnętrznego, ale i dla najbliższego otoczenia. Był mistrzem ukrywania intencji i nikomu nie mówił o swoich planach z wyjątkiem tych, którzy brali udział w ich realizacji. I biada temu, komu nie udało się zachować nałożonego na niego nakazu milczenia!
Z dnia na dzień popadała w większy smutek i rozżalenie. Wciąż obmyślała plan, jak powiedzieć mężczyźnie o sobie i swojej pracy. Była kompletnie rozbita, bo nie wiedziała, co on czuje. Bała się, że jest dla niego kolejną zabawką. Kobietą dla zabicia czasu, na chwilę, na moment, dopóki nie znajdzie sobie lepszej, ładniejszej towarzyszki.
- (...) Odpowiadając na twoje pytanie: nie wiem, co z Michałem. Nie wiem też, co dalej robić.
- W takim razie posłuchaj, co mam ci do powiedzenia. Skoro wiesz, że nic nie wiesz, nie rób nic - powiedziała mama (...).
A potem wyłuszczyła swój plan. Magda wywnioskowała z niego jedno - jak na osobę mającą nic nie robić w najbliższym czasie będzie cholernie zapracowana.
Chcę być gdzieś, gdzie będę testowana do granic możliwości, a może nawet dalej. Chcę śpiewać podczas lekcji bez ciągłego słyszenia, że mam się zamknąć. Ale moim największym marzeniem jest być sławną. Pracować na scenie. To mój plan na życie. Chcę, aby ludzie usłyszeli mój głos i choć na pięć minut zapomnieli dzięki niemu o swoich problemach
Uważam, że w całym okresie po 1989 roku były trzy wydarzenia, które rzeczywiście wiele zmieniły w Polsce. Pierwsze to przemiana lat 1989/1990: Okrągły Stół, wybory czerwcowe, rząd Mazowieckiego, plan Balcerowicza. Drugie to procesy akcesyjne do NATO i UE. Trzecie to katastrofa smoleńska, która doprowadziła do głębokiego podziału społecznego, stworzenia dwóch zupełnie osobnych obozów, które de facto operują w plemiennych bańkach. Nie ma żadnej komunikacji między nimi. W tym sensie PIS wyeksploatowało tę katastrofę do cna.
Duncan miał inne sprawy, którymi musiał się
zająć – król nigdy nie próżnował – ale wiedział, że jego
dowódcy wymyślą skuteczny plan. Nie musiał przejmować
się jego szczegółami. Zdolność delegowania zadań
była cechą dobrego przywódcy i charakteryzowała sposób rządzenia Duncana. Wybierał jako swoich podwładnych
ludzi godnych zaufania i pozwalał, by zajmowali
się różnymi sprawami.
– Po co kupować psa i samemu machać ogonem? –
zwykł mawiać.
– Nie powinno się mówić raczej „Po co kupować psa
i samemu szczekać”? – zapytała raz Cassandra, kiedy była
mała.
Duncan wzruszył ramionami.
– Szczekać, machać ogonem… Psy robią jedno i drugie.
Po co robić cokolwiek z tego, jeśli ma się psa?
– Czyli będziemy mieć psa? – zapytała z entuzjazmem,
ale jej ojciec potrząsnął głową.
– Nie, na razie muszę sam machać ogonem – odparł.
– Poza tym kto z psami lega, ten z pchłami wstaje.
Tamtego wieczoru Cassandra poszła spać jako bardzo
zdumiona dziewczynka.
J. Lipiec, Rywalizacja i perfekcja, [w:] Kalokagatia, Kraków 1988, s. 17-21 W całym sporcie, we wszystkich jego dziedzinach dziś uprawianych, a nawet we wszystkich dających się przewidzieć przyszłościowych konkurencjach, w rodzaju dziesięciokilometrowego czołgania się w tunelu ze strzelaniem z łuku do rzutków co jedno okrążenie – a więc w sporcie uprawianym wczoraj, dziś i możliwym jutro, obowiązująca zasada wyczynu ponad przeciętność obejmuje dwa możliwe warianty wyłaniania zwycięzcy i zwycięstwa jako niezbędnego atrybutu każdego wydarzenia sportowego. Pierwszy – poprzez bezpośrednie pokonanie przeciwnika, czyli innego człowieka, innych ludzi. Drugi sposób – to zwycięstwo pośrednie, lecz poprzez bezpośrednie pokonanie granicy pewnej konwencjonalnej i abstrakcyjnej wartości, którą jest zazwyczaj tak zwany rekord, czyli dotychczasowa "najlepszość". Obydwie te formy współżyją ze sobą zgodnie w ramach tego samego zjawiska, jakim jest sport, choć prawdopodobnie wyznaczają inne drogi i inne cele dla gatunku ludzkiego. Nie chodzi, oczywiście, o to, że przebieg konkurencji, w której bliska obecność rozradowanego zwycięzcy i pokonanych współzawodników wyznacza inną dramaturgię zdarzeń, niż samotny bieg długodystansowca po rekord świata, po którego pobiciu wskazówka chronometru ani drgnie z emocji. Rzecz nie w tym, jaki jest konkretny, techniczny mechanizm oceny współzawodników, by spośród nich wyłonić zwycięzcę, niewątpliwie bowiem istnieją poważne różnice między ogłoszeniem zwycięstwa boksera przez nokaut z arytmetycznymi działaniami na wskaźnikach subiektywnych not sędziowskich w tańcach na lodzie. Osiągnięcie zwycięstwa, które jest celem najwyższym, bądź samo tylko pretendowanie do najlepszego rezultatu w sportowej konfrontacji inaczej kształtuje się w przypadkach gdy chodzi o wykazanie przewagi tu i teraz nad rywalami – inaczej zaś, gdy teraźniejszość ustępuje pola innym wymiarom: przeszłości i przyszłości, równocześnie stawiając barierę przyszłym próbom jej pokonania, zupełnie inaczej niż zwycięzca konkretnego biegu, skoku czy walki, którego nazwisko, co prawda, nie zawsze – bo tego nikt mu nie odbierze – zostanie w annałach i czasem w żywej pamięci ludzkiej (symbolem czego jest medal, absolutyzujący dany czyn), ale też naprawdę nie przekracza swym sukcesem pewnej chwili, danego teraz, tego momentu, kiedy właśnie wygrał w obrębie konkretnego wydarzenia. Pokonanie człowieka jest aktem jednorazowym i pod pewnym miejscem pozbawionym miejsca w historii, ponieważ nie ma sposobu, by przenieść dane zwycięstwo, osiągnięte w walce konkretnej, uwarunkowanej miejscem, czasem pogodą, samopoczuciem sportowców, na inny teren, w inny czas, w inny układ determinacji. Zwycięstwo nad drugim człowiekiem odnosi się więc tylko od tej chwili, w której zostało osiągnięte i za nieszkodliwą zabawę fantastów należy uznać na przykład plebiscyt na najwybitniejszego w świecie sportowca roku lub dywagowanie żurnalistów, czy futboliści węgierscy z czasów Puskasa, Bozsika i Koscisa pokonaliby Holandię Cruyffa, Needkensa i Ransenbrincka, bądź tez jak zakończyłby się pojedynek Joe Louis – Muhamed Ali. Osiągnięcie wyniku, który jest wartością wyraźnie określoną – zwykle liczbowo – pozwala natomiast umieścić każdy rezultat, uzyskany kiedykolwiek, gdziekolwiek i przez dowolnego człowieka (byle zostały zachowane pewne elementarne konwencje odnośnie do warunków, sprzętu i sposobu mierzenia) w pewnym ciągu dziejowym, zazwyczaj progresywnym, w którym poszczególne wartości (wyniki) są charakterystycznymi punktami tej skali. Mówiąc jeszcze inaczej: zwyciężając w bezpośredniej walce sportowiec osiąga przewagę nad innymi, tu i teraz zgromadzonymi sportowcami, zwyciężając zaś pośrednio, poprzez uzyskanie wybitnego wyniku osiąga przewagę nad wszystkimi ludźmi, którzy do tej pory próbowali podobnego działania, a także rzuca wyzwanie, każdemu następnemu, zmuszonemu automatycznie do przyjęcia walki nie z rekordzistą, ale z jego abstrakcyjnym tworem, czyli rekordem. Rozróżnienie to – występujące notabene nie tylko w sporcie, ale w wielu innych dziedzinach aktywności ludzkiej – pozwala właśnie na najjaskrawszym przykładzie, jakim jest sport, ukazać dwie tendencje uzewnętrzniania się stosunków między ludźmi. Jedna tendencja, którą nazwiemy rywalizacyjną, polega na tym, że człowiek swą wartość usiłuje określić poprzez wielokrotne, ale zawsze zorientowane na konkretne tu i teraz przyrównywanie się do pewnego konkretnego innego człowieka. Druga tendencja, mająca charakter perfekcjonistyczny, na dalszym planie zostawia postu lat bycia lepszym od kogoś innego, natomiast koncentruje się na wysiłku bycia lepszym od siebie samego, czyli od takiego, jakim się było uprzednio. Obie tendencje wyznaczają w założeniu nie kończący się nigdy program przyszłościowy: tendencja rywalizacyjna w ciągłym poszukiwaniu przeciwników, by się do nich przyrównać i pokazać, że się nad nimi góruje; tendencja perfekcjonistyczna w stawianiu sobie coraz wyższych wymagań, stałym przekraczaniem pułapu osiąganych uprzednio rezultatów. Rywalizacjonizm i perfekcjonizm dysponują tez – wedle swych skal wartości – różnymi granicami swych programów; dla pierwszego granicą tą jest być lepszym od wszystkich, dla drugiego – być po prostu bardzo dobrym, tak dobrym, jak to leży w możliwościach ludzkich. W rozwoju ludzkości – a więc w skali daleko szerszej niż wyznacza to rozwój człowieka Wyczynu Sportowego – obie te tendencje przeplatały się wzajemnie, żeby nie rzecz wprost: warunkowały się dialektycznie. Wydaje sie jednak, iż skoro zasadne jest przyjęcie samego rozróżnienia owych tendencji, to należy stwierdzić, że choć ruch społeczny w ogóle wykazuje głównie cechy rywalizacyjne, to rozwój w swej osnowie ma i musi mieć charakter perfekcjonistyczny, doskonalący. W rozwoju techniki produkcyjnej można to wykazać wprost: w gruncie rzeczy nie chodzi o to, by mieć urządzenia tylko lepsze od cudzych, ale mieć je najzwyczajniej dobrymi, sprawnymi, skutecznymi (i oczywiście lepszymi od swoich własnych dotychczasowych). W rozwoju swej osobniczej świadomości człowiekowi nie może na serio zależeć, by np. wiedzę matematyczną miał lepszą od kolegów w klasie, lecz by matematykę pojął jasno i wyraźnie. Ludziom pragnącym osiągnąć powiedzmy szczęście, spokój, szacunek nie może zależeć, by być tylko szczęśliwszymi od innych, spokojniejszymi i mniej deptanymi w swej godności, lecz aby mieć po prostu szczęśliwe, harmonijne i udane życie.
Z Egonem Bondym spotkałem się tak: W mieszkaniu w centrum przyjmuje gości: młodych autorów i studentów. W drugim – większym, w blokowisku Petrzalka na peryferiach Bratysławy – odpoczywa i pisze. Jedziemy z moją współpracownicą do tego drugiego. Bondy dokładnie namalował plan i dopisał: „Domofon jest zepsuty, proszę krzyczeć”. Pokój z socjalistyczną meblościanką, zakurzony, pełen książek, przypadkowych przedmiotów. Niewysoki, brodaty pan w brązowym golfie, zachwycony wizytą.
- Podejrzewałem, że pan żyje – mówię. – W związku z tym przywiozłem prezent.
Wyciągam fartuch kuchenny z ceraty. Zakładany na szyję i wiązany z tyłu. Kupiony w Tate Modern Gallery, specjalnie z myślą o Bondym. Jest szaro-biały, a z przodu ma naturalnej wielkości nagie męskie pośladki.
- Kutwa fix – wykrzykuje Egon Bondy – będę miał dupę i z przodu, i z tyłu!
(Justyna wiąże Bondy’emu troczek na plecach). Gospodarz staje wyprostowany na baczność i oznajmia:
- Teraz w nim będę wykładał filozofię.
Obraca się w fartuchu.
- Jutro tak pójdę na uczelnię i wiecie, będę się zachowywał, jakby się nic nie stało, kurwa fix!
© 2007 - 2025 nakanapie.pl