Wyszukiwarka

Wyniki wyszukiwania dla frazy "placi", znaleziono 1024

Janczar od młodych lat miał bliski kontakt z prasą, sam dużo pisał, jeszcze przed wojną zamieszczał w „IKC” mrożące krew w żyłach opisy swoich wspinaczek Potem z każdej wyprawy książka, wywiady dla radia, a ostatnio nawet zainteresowała się nim telewizja. Tymczasem ja unikałem rozgłosu, a nawet często zrażałem sobie dziennikarzy, odmawiając udzielania jakichkolwiek informacji o sobie. Pisałem, ale nigdy nawet nie próbowałem drukować, bo zawsze powiedzieliby: Małecki i na tym polu rywalizuje z Janczarem. My jesteśmy ulepieni z innej gliny, a może mi się tylko tak wydawało, może go nie znałem, może trzeba było zbliżyć się do niego. Choć podejrzewam, że zupełnie inne motywy pchnęły nas do alpinizmu. On reprezentuje – to znaczy reprezentował – raczej szkołę francuską, traktującą relacje człowiek-góry lekko i naturalnie bez całej pseudogłębii, bez dusznej atmosfery górskiego mistycyzmu rodem z Niemiec. Najlepiej pan uchwyci różnicę tych dwóch poglądów analizując reakcję na śmierć w górach. Pierwsi powiedzą: zginął, bo popełnił błąd, albo zginął, bo w górach zawsze giną ludzie i nie ma gór całkowicie bezpiecznych, drudzy zaś dorobią do tego ideologię o krwawej zemście skalnych i lodowych olbrzymów, hekatombie, przeznaczeniu itp. U nas ten ostatni punkt widzenia ma swych licznych zwolenników. Na czym polega sprawa? Wydaje mi się, że chodzi tu o rolę, jaką się przypisuje alpinizmowi. Jeśli traktujemy łażenie po lodowcach jako coś ekstra, coś co nas wyróżnia z ludzkiego mrowiska, pociąga to oczywiście za sobą dorabianie teorii mającej uwznioślić nasze hobby, podnieść w oczach otoczenia, a może i własnych. W mieście jesteś niczym, w górach stajesz się inny, lepszy, a przynajmniej możesz to sobie wmówić. Ile jest pozerstwa w górskim światku, ile urojonego bohaterstwa, dużo by mówić. Reprezentuję pogląd zbliżony do Janczara, interesują mnie tylko dodatkowe powody zmuszające, bo tak to należy nazywać, do chodzenia po górach Co w życiu ludzi chorych na góry znaczą one same? Jak można się wyleczyć z tego nałogu? Oto pytania banalne, ale mnie pasjonujące. Oczywiście uważam się za człowieka wyzwolonego, jestem już w wieku, w którym kończą się sportowe ambicje, więc mam już szansę spokojnie przeżyć jeszcze kilkanaście czy kilka lat, jakie mi pozostały. Choć nie ma tu reguły, giną młodzi, w wieku średnim, ale zdarza się potknąć i seniorom. mogę i ja wreszcie nie krócic z kolejnej wspinaczki, nie wykluczam tego, nikt nie może wykluczyć, dopóki się wspina. Jeśli tak się stanie, nie będzie – mam nadzieję – żadnej sensacji, śmierć w górach jest w końcu zupełnie normalnym zakończeniem tak zwanej alpinistycznej kariery. nikt nie szuka śmierci w górach, taternicy nie mają samobójczych ciągot, a że są wypadki , gdzie ich nie ma Należy je traktować jako rzecz normalną, dać spokój tym, którzy zostali w górach, nie zastanawiać się: winien czy nie, dlaczego zginął, czy popełnił błąd. co to da? Analizujemy śmiertelne wypadki dlatego, by inni nie popełniali tych samych błędów – tak mówią ci, którzy w cieple, w fotelu, popijając herbatę czy kawę próbują odtworzyć, co działo się „tam”. Nie odtworzą, niczego się nie dowiedzą! s. 9-10
Polska Ludowa 1956-1980 Gierek na premiera Relacja Stanisława Trepczyńskiego o Gomułce i wydarzeniach z Grudnia ’70 Pewna grupa towarzyszy orientowała się już na ewentualne wyniesienie towarzysza Gierka. Gomułka nie obdarzał go największą sympatią. Uważał bowiem, że Gierek korzysta na Śląsku z tego wielkiego kawału chleba, który mu się wykrawa z całego bochenka Polski, i uważał, że jego sukcesy są w dużej mierze spowodowane tym, że pozwala mu się na te sukcesy, bo daje się większe możliwości niż innym. Kiedy sprawa pewnych zmian narastała, Wiesław chcąc pogodzić nadzieje niektórych towarzyszy z kierownictwa, nosił się z zamiarem powołania Gierka na premiera, ale muszę powiedzieć, że ja nie widziałem, aby to robiono oficjalnie, a tylko o tym mówiono w wąskich gronach. Sytuacja taka wynikała też z faktu, że w ostatnim okresie Wiesław miał coraz więcej osobistych pretensji do formy kierowania rządem przez towarzysza Cyrankiewicza. Widać było jego niechęć do tego, że Cyrankiewicz sprawuje funkcję premiera, nie biorąc na siebie odpowiedzialności za decyzje niepopularne. Uważał, że Cyrankiewicz właściwie ucieka od odpowiedzialności, że jest premierem na pokaz, że cała odpowiedzialność spada na Wiesława i na kierownictwo partyjne. Doprowadziło to do tego, że towarzysz Jaszczuk zaczął traktować rząd towarzysza Cyrankiewicza jako podległy jemu, zaczął wydawać polecenia ministrom, zaczęły powstawać bardzo wyraźne animozje pomiędzy organami partyjnymi a organami rządowymi. Dochodziło do śmiesznych historii, na przykład zabroniono dawać do KC niektóre notatki, bo się obawiano, że później będą wykorzystywane przeciwko rządowi itd. Sam Wiesław był człowiekiem, który nigdy nie wywnętrzał się poza bardzo rzadkimi wypadkami, ale i u niego było widać, że ma dużo pretensji do towarzysza Cyrankiewicza. Niewątpliwie to była główna sprawa, która zaważyła również na samym grudniu 1970 r. dlatego, że już wówczas przede wszystkim Babiuch, Kania i Szlachcic otwarcie postawili na dokonanie zmian i podjęli pewne rozmowy z towarzyszem Gierkiem i jego otoczeniem. Korzystali oni z pewnego poparcia niektórych towarzyszy z KC KPZR. Ja oczywiście nie mam prawa mówić o nazwiskach z kierownictwa. Podobno później towarzysz Wiesław wyrażał opinie, co decydowało o jego odejściu, tzn. i o samym Breżniewie, ale niewątpliwie w polskim sektorze KPZR towarzysz Kostikow wyraźnie sprzyjał dojściu do kierownictwa towarzysza Gierka. Z czego brał się ten pogląd towarzyszy radzieckich? Raz, byli zaniepokojeni napięciami w kierownictwie polskim i obawiali się, że to może doprowadzić do jakichś konfliktów, które bardzo źle wpłyną na ogólną sytuację w obozie. Dwa, towarzysze radzieccy byli niewątpliwie zaszokowani pewną samodzielnością Gomułki w podejmowaniu decyzji międzynarodowych, szczególnie w sprawie niemieckiej, ale i w innych, w których wyraźnie dawał do zrozumienia, że on będzie myślał przede wszystkim o sprawach polskich. Częstokroć krytykował ich decyzje w sprawach RWPG. Na przykład uważał, że ta integracja ekonomiczna w RWPG jest fikcją, co nie zawsze podobało się owarzyszom w KPZR, którzy byli za to odpowiedzialni. Ponieważ towarzysze Szlachcic, Babiuch i Kania, którzy wokół Gierka zaczęli tę sprawę przygotowywać, byli w bardzo osobistych kontaktach z Piotrem Kostikowem, przypuszczam, że mieli zachętę do tego, aby takie działania podjąć. Jak wiemy, w czasie wielkiego tygodnia, po 13 grudnia – jeśli można go tak nazwać – towarzysze Szlachcic i Kania bez wiedzy kierownictwa wyjechali na Śląsk po Gierka, aby przygotowywać już sprawę.
J. Lipiec, Dialektyka współzawodnictwa i doskonalenia, [w:] Kalokagatia, Kraków 11988, s. 21-26 Dialektyka współzawodnictwa i doskonalenie jest oczywiście bardziej przewrotna, niż mogłaby na to wskazywać postulatywna teoria zasadzająca się na nawoływaniu, by ludzie nie starali się być lepszymi od innych, tylko bardziej dobrymi, co jest najzupełniej wystarczające. Czysty perfekcjonizm bywa w skali masowej utopijny i zazwyczaj rodzi się jako produkt uboczny – choć najcenniejszy – działań rywalizacyjnych, wedle zasady, że ruch w obrębie zbioru aktów rywalizacji przechodzi w nową jakość: w poszukiwanie rozwiązań wyższych, doskonalszych. Rywalizacja podnieca człowieka skuteczniej do wysiłku niż wartość zwana doskonałością, ludzi dopinguje bowiem przede wszystkim to, co się rozgrywa w wymiarze aktualnym, a nie abstrakcyjnym, historycznym, przeszło-przyszłym. Nie wszystkich ludzi zapewne – lecz większość, nie zawsze – lecz zazwyczaj; aczkolwiek coraz wyraźniejsze są symptomy stopniowego przechodzenia od rywalizacji od perfekcjonizmu, prawdopodobnie dlatego, iż jest to nieodłączna cecha postępu cywilizacyjnego, rozwoju kultury, kształtowania się nowych, wartościowych sposobów porównywania osiągnięć ludzkich. Zwróćmy uwagę, że nastawienie rywalizacyjne wymaga znalezienia specjalnej formy przeprowadzenia próby typu kto lepszy. Rywalizacja wymaga w zasadzie spotkanie bezpośredniego i zainscenizowania w tym samym wycinku przestrzeni i czasu walki między rywalami, którzy konkurują z sobą o zwycięstwo. W rywalizacji chodzi bowiem o to, by pokonać przeciwnika w bezpośrednim z nim strachu, w jego obecności, by uczynić go równocześnie przegranym, gdy samemu osiąga się zwycięstwo, by dać mu przeżyć gorycz porażki, wzmacniającą rozkosz pierwszeństwa. Zwycięstwo w rywalizacji nie ma bowiem na celu ustalania poziomu własnej doskonałości, lecz wykazanie przewagi nad rywalami. Jest więc stosunkiem między ich aktualną wydolnością psychofizyczną, tyleż zdolnością do osiągnięcia wystarczającego pułapu swej energii, ile umiejętnością taktycznego osłabienia energii rywala. Cnoty rycerskiego etosu, czy jak się dziś mówi fair play, sa zaletą zarówno rzadką jak i w istocie marginalną dla samej natury rywalizacji, ponieważ spotkanie twarzą w twarz, człowieka z człowiekiem wtedy, gdy ubiegają się o zwycięstwo, tworzy tak czy inaczej określone napięci ich woli, która słabnie u jednego wraz z emanującą energią woli drugiego człowieka. Dzieje się tak nie tylko w ringu, na boisku piłkarskim czy bieżni, ale chyba w ogóle na wszystkich pozasportowych płaszczyznach życia rywalizujących ze sobą ludzi. Osiągnięcie przewagi i zwycięstwa w sporcie ma jednak znane spektakularne wymiary. Obserwujemy często widowiska, w których chodzi o to, by najmniejszym nakładem sił i najprostszymi środkami osiągnąć choćby minimalne zwycięstwo nad przeciwnikiem, wcale nie marząc o tym, by zaprezentować maksimum swych umiejętności i możliwości. Jakże często w typowej walce o punkty zawodnicy i drużyny sportowe oszczędzają się wyraźnie, jakby pragnąc zadokumentować, że zupełnie nie chodzi im o własną doskonałość, lecz tylko o to, by być nieco lepszym od bardzo słabego przeciwnika. W pewnych etapach rywalizacji jest to zabieg racjonalny (gdy idzie na przykład o oszczędzanie sił do decydującej rozgrywki), a nawet moralnie uzasadniony (gdy z okazaniem wysokiej klasy przez jednego z przeciwników wiąże się zagrożenie zdrowia lub życia drugiego, np. w boksie). W istocie rywalizacji tkwi jednak wielokrotnie sprawdzona dyrektywa głosząca niekonieczność bycia bardzo dobrym, świetnym, znakomitym, lecz wyłącznie lepszym od innych, bez względu na obiektywny układ odniesienia, bez względu na to, co wart jest wynik, przy pomocy którego pokonany został tu i teraz nasz aktualny przeciwnik. Z rywalicjonizmem wiąże się więc często zasada minimalizmu w sferze wartości, co niekiedy powoduje, że dowolnie wybrany układ odniesienia (na przykład: porównanie do słabych miejscowych rywali) daje wrażenie, że sportowiec jest dobry, a tymczasem jest on słaby – co okazuje się jawnie smutną prawdą, gdy dać mu za przeciwnika sportowca obiektywnie wysokiej klasy. Perfekcjonizm, który jest rywalizacja abstrakcyjną, często nazywamy współzawodnictwem na papierze, ma obiektywne mierniki, wiąże się natomiast z tymi formami stosunków między ludźmi, które są pochodną pewnych wyższych rozwojowo cech kultury. Aby wygrać współzawodnictwo w walce, potrzebni są ludzie z sobą rywalizujący i sama walka między nimi. Silniejszy powala słabszego, szybszy wyprzedza wolniejszego, zręczniejszy wywodzi w pole niezbornego – nie wiemy jednak, jaką wartość reprezentuje siła, szybkość i zręczność każdego z nich, nie umiemy jej przełożyć na język kultury danego etapu cywilizacyjnego, nie umiemy tych jakości poddać obiektywnej ilościowo-kryterialnej ocenie i wpisać tym samym w nowoczesny obieg wartości. Poza tym w akcie konfrontacji rywalizacyjnej siła, prędkość i zręczność wymuszają dla siebie zaistnienie żywego, konkretnego człowieka, który ma stać się obiektem ich działania, odbioru reaktywnego akcji siły, prędkości i zręczności zwycięskiej. Perfekcjonizm natomiast chroni niejako człowieka przed deklasującym go wpływem sportowego działania, ponieważ wywyższając jednego osobnika lub jeden zespół ludzi – nie poniża porażką żadnego innego. Oznacza tyle, co wzniesienie się na najwyższy z dotąd osiąganych poziomów danej doskonałości wyrażonej miarą długości, ciężaru czy trwania czasowego. Nie przegrywa zaś nikt, bo nie ma tu w ogóle walki człowieka z człowiekiem, lecz tylko zmaganie się człowieka z pewną wartością liczbową, która oznacza wtedy walkę człowieka z samym sobą. Doszliśmy tym samym do punktu, w którym trzeba nareszcie wyjaśnić, z jakich to przyczyn nasz główny wywód zatrzymał się w miejscu drobiazgowego – choć przecież w gruncie rzeczy tylko szkicowego – roztrząsania różnic między sportową rywalizacją i sportowym dążeniem do doskonałości. Otóż dlatego, że jak można sugerować, obie tendencje są odzwierciedleniem dwóch różnych typów zjawisk o szerszym, ogólnoludzkim charakterze dla których sport jest formą nie tyle swoistą co reprezentatywną, czyli objawiającą pewne powszechniejsze prawidłowości historyczno-gatunkowe. Przy czym sport, ujawniając ukryte niekiedy mechanizmy ogólniejsze, ma szanse – jako swoiste z kolei zjawisko – wpłynąć na sposób przebiegu tych ogólniejszych procesów. Aby rzecz nazwać po imieniu, posłużmy się przykładem najdobitniejszym. Jeśli pewien człowiek pragnie zmierzyć się z drugim człowiekiem i okazać swoją przewagę wobec niego, np. siły lub inteligencji, ma szansę wykorzystać jedną z dwóch skrajnych możliwości: albo skierować swą siłę lub inteligencję na swojego przeciwnika tak, aby ją osłabić, unicestwić, zniszczyć i w ten bezdyskusyjny sposób zostać zwycięzcą nad powalonym rywalem, albo też przyjąć jakieś obiektywne kryterium zmierzenia swej siły lub inteligencji z siłą lub inteligencją przeciwnika. Można więc okazać swą biegłość w fechtunku zaliczając punkty sygnalizowane przez urządzenia elektroniczne lub też poprzez śmiertelne ranienie przeciwnika. Można siłę swych ramion wypróbować w dźwiganiu wyskalowanej sztangi lub w miażdżeniu kości drugiego człowieka. Można udowodnić pewność ręki i niezawodność oka w strzelaniu do tarczy, można również przeprowadzić niepodważalny dowód swej sprawności strzelając wprost do swego konkurenta. A przechodząc na płaszczyznę wielkich współzawodniczących zespołów ludzkich – istnieje możliwość wykazania swej potęgi, przemyślności, przewagi i wyższości nad inną wielką drużyną społeczną przy pomocy pobicia, zniszczenia przeciwnika, podporządkowania go sobie, a nawet zeksterminowania. Istnieje też ewentualność wykazania swej wartości w konfrontacji pośredniej – wedle mierników kulturowych, wedle tego, kto osiągnie większe obiektywne sukcesy, które okażą swą wyższość dającą sie zmierzyć w konsekwencjach wartości cywilizacyjnych. W sporcie przemieszane są więc źródła i rozmaite formy stosunków między ludźmi. W każdej z tych tendencji sport ujawnia zdolność do narzucania konfrontacjom między osobnikami i grupami społecznymi pewnych własnych, wysublimowanych metod odkrycia, kto jest ile wart i co potrafi. Oznacza to, że sport spełnia jednocześnie funkcje reprezentatywne wobec procesów ogólniejszych i funkcje substytutywne wobec nich, zastępując, niekiedy z powodzeniem, inne formy konfrontacji walką sportową na stadionach. Bywa tez jednak i tak, iż samodzielność sportu i unieważnienie się od innych zjawisk społecznych, posunięte za daleko, narzucają mu funkcje kreatywne, do których sport z reguły nie dorasta, tak że zdarzenia sportowe wyzwalają reakcje emocjonalne i działania na miarę sławnej irracjonalnej wojny Hondurasa z Salwadorem, której zadrzewiem był mecz reprezentacji piłkarskich tych krajów, lub nie tak wcale rzadkich i dzikich i zbrodniczych wybryków tłumów lokalnych, roznamiętnionych przebiegiem wydarzeń sportowych. Nieraz oczekuje się też od sportu kreowania wartości pozytywnych, której to roli nie może spełnić w takim sensie, jakiego się odeń naiwnie oczekuje.
Przedmowa Kończący się w. XX charakteryzowało przekonanie o globalnym kryzysie ekologicznym, którego skutki ocenia się jako mogące zagrozić dalszemu trwaniu cywilizacji, naszego gatunku i życiu na ziemi w ogóle. Punktami zwrotnymi w widzeniu odmiennych niż dotychczas perspektyw rozwojowych były w przeszłości: * trwający przeszło 100 lat ruch nowoczesnej ochrony przyrody (konserwatorskiej) i wyrosły zeń ruch ochrony środowiska (sozologia), dążące nie tylko do ochrony zachowawczej przyrody, ale i do rozsądnego gospodarowania istniejącymi zasobami przyrody (1948 r. - konferencja w Brunnen - Szwajcaria); * raport Sekretarza Generalnego ONZ U. Thanta (1969 r.) "Człowiek i jego środowisko" - postulat zharmonizowania trendów rozwojowych biosfery i technosfery; * światowy kryzys paliwowy (1974 r.) i wybuch elektrowni jądrowej w Czarnobylu (1986 r.), które zwróciły uwagę społeczeństw na problemy granic wzrostu gospodarczego i ogólnie - na problem tzw. "ekologicznego stylu życia"; * Światowa Konferencja ONZ "Środowisko i Rozwój" w Rio de Janeiro (1992 r.) - ochrona różnorodności biologicznej i zasada zrównoważonego rozwoju (ekorozwoju). Ekorozwój, to uznawanie nadrzędności celów ekologicznych nad celami polityczno-gospodarczymi, to rezultat wyciągnięcia wniosków z ograniczonej adaptacyjności ekosystemów do warunków szybko zmieniającej się techno- i socjosfery. To postulat (znów!) zharmonizowania rozwoju gospodarczego z zasadami racjonalnej gospodarki w przyrodzie. Wreszcie - przyjęcie (przynajmniej teoretyczne) zasady nierepresyjności rozwoju społeczno-gospodarczego wobec biosfery. W ostatnich latach pojawiają się jak grzyby po deszczu rozliczne poradniki "sztuki przetrwania", poradniki medycyny niekonwencjonalnej czy naturalnej, poradniki "ekologicznego sposobu życia" (urządzenia mieszkania, ogrzewania, oczyszczania ścieków, urządzenie ekologicznego ogródka, dodam: "ekologicznych" butów i trumien a nawet - "ekologicznej defekacji" w warunkach naturalnych). Wszystkie te książki, broszury i czasopisma przygotowują jednostkę (względnie rodzinę lub inną wyodrębnioną małą grupę społeczną) do przejścia przez "szok przyszłości". Mówią one o możliwości alternatywnego rozwiązywania problemów życiowych w społeczeństwie stechnicyzowanym i zurbanizowanym. Przygotowują jednostkę do wejścia w "nowy wiek" ludzkości; mieszczą się też najczęściej w pojęciu Nowej Ery (New Age). Z drugiej strony społeczeństwo (uznawane za już poprzemysłowe) bombardowane jest informacjami o wydźwięku katastroficznym, głoszącymi kryzys całej biosfery. Niepostrzeżenie przeszło 100 lat trwający ruch nowoczesnej ochrony przyrody przekształcił się w ruch po części futurologiczno-katastroficzny, po części ostrzegawczo-planistyczny. Najdobitniej wyraża się to w postulacie ekorozwoju gospodarczego. Filozofia ekorozwoju jest hasłowym narzędziem teoretycznym na poziomie organizacji państwowych i ich stowarzyszeń, kontynentów, w ostateczności dużych grup społecznych. Najczęściej wpływ tej filozofii na politykę gospodarczą jest nieadekwatny do szumu informacyjnego jaki wokół siebie wytwarza. Niemniej, jest ona niekwestionowanym elementem krajobrazu intelektualno-społecznego przełomu tysiącleci. W dzisiejszym piśmiennictwie ekologicznym, tak chętnie odwołującym się do pojęcia "strategia ekorozwoju", jest - zdaje się - więcej "teorii" niż "praktyki". Różne "strategie ekorozwoju", nie są niczym innym, jak wykazem problemów do rozwiązania, którym towarzyszą z reguły ogólnikowe wskazania dróg prowadzących rzekomo do poprawy sytuacji. Są zaledwie koncertem życzeń zbożnych celów. Takie opracowania istniały i dawniej, tyle że wówczas używało się innych modnych słów. Tak jak określa to socjologia, istnieje do dzisiaj rozziew między poziomem świadomości jednostki ludzkiej i poziomem percepcji makrostruktur społecznych - przepaść częściowo wypełniona stanami pośrednimi, formułowanymi w obrębie poszczególnych grup zawodowych czy intelektualnych. Również współczesnej teorii ekorozwoju brakuje owych "ogniw pośrednich", moderatorów najczęściej radykalnie definiowanych sposobów rozwiązania przyszłych losów ludzkości. Przyszłość biosfery nie rozstrzygnie się w rezerwatach przyrody i parkach narodowych. Nie rozstrzygnie się też w ogniu efektownych "operacji ekostrategicznych" rozgrywanych na olbrzymich obszarach Globu. Przyszłość biosfery rozstrzygnie się na poziomie niższych struktur społecznych, terytorialnych, funkcjonalnych. Do podstawowych struktur szczebla pośredniego zaliczyć należy w naszych warunkach gminę. Od powodzenia przyjętej "polityki ekologicznej" w każdej gminie zależeć będą losy fauny i flory na przeważającym obszarze państwa. Niniejsza książka próbuje ocenić możliwości ekorozwoju na poziomie współczesnej gminy wiejskiej, jako podstawowej samorządowej jednostki terytorialnej. Jednostki, gdzie ledwie docierają echa oficjalnej "strategii ekorozwoju" i gdzie praktycznie cała ludność swą zapobiegliwą krzątaniną dowodzi, że bliższe są jej cele partykularne niż ekorozwój, pojęcie noosfery itp. konstrukcje filozoficzne. Przewrotnie też nie używam pojęcia "strategia". W odniesieniu do gminy pojęcie to brzmi szczególnie groteskowo. Gmina to typowy teren działań taktycznych, bez których żadna strategia się nie powiedzie. Jeśli zatem "strategia" oznacza "praktykę przygotowania i prowadzenia wielkich operacji i kampanii wojennych", to "taktyka" oznacza "teorię i praktykę rozmieszczenia oddziałów wojskowych, rodzajów broni, okrętów itd., manewrowanie nimi w ich wzajemnym odniesieniu do siebie i do nieprzyjaciela oraz używanie ich w walce". Jest to dalej "metoda postępowania, umiejętność używania rozporządzalnych sił dla osiągnięcia zamierzonych celów" (nb. brzmi to pragmatyzmem ale daleki jestem od odżegnywania się od tego zdeprecjonowanego określenia!). Przez swoistą przewrotność książka ta chce być właśnie poradnikiem "taktyki ekorozwoju" gminy. Uważam dalej, że sytuacja dzisiejsza da się porównać do stanu, w którym sztab dowodzący strategicznym ugrupowaniem wojsk odkrywa w przeddzień bitwy, że w kompaniach i bateriach nie widzieli na oczy "Regulaminu walki kompanii piechoty w natarciu", czy "Instrukcji strzelania artylerii naziemnej"! Pozostając nadal przy wojskowych terminach: strategia ekorozwoju Polski to szczebel operacyjny, taktyka ekorozwoju gminy to szczebel taktyczny (np. kompanii czy batalionu wojska). Oczywiście na skuteczność taktyczną np. baterii artylerii składa się znajomość nie tylko jednej, wspomnianej wyżej "Instrukcji" (ISAN). Oprócz znajomości odpowiednich regulaminów obowiązuje też rozeznanie w całości wiedzy o możliwościach zastosowania w bitwie artylerii. Każda gmina jest inna i każda w procesie ekologizacji musi posługiwać się specyficzną taktyką. Różna jest przecież taktyka kompanii spadochroniarzy, saperów czy baterii artylerii. Czasem będzie to taktyka "wojny elektronicznej", a być może czasem będzie trzeba posługiwać się (przez analogię) regulaminem z czasów Fryderyka Wielkiego. Zapewne czas dobrych "regulaminów" taktyki ekorozwoju gminy dopiero przed nami. Jak niewdzięczne i mało efektowne jest to zadanie - próbuję przedstawić w książce. Być może dlatego tak wiele mamy kandydatów na "generałów ekorozwoju", którzy nie posadzili jednego drzewa, ale za to z upodobaniem toczą papierowe kampanie ekologiczne. Niemiecki ekolog H. Remert tak kończy swoją "Ekologię": "Istnieją prawa chroniące nas przed znachorami i szarlatanami medycyny. Nic nas jednak nie broni przed szarlatanami ekologii, zaś ich liczba i wpływy rosną w tempie alarmującym. Ekologia jest nauką biologiczną. Bez solidnych biologicznych podstaw zalecenia ekologiczne i propozycje ochrony środowiska dla miast i gmin mogą być tylko szarlatanerią - szarlatanerią niebezpieczną, gdyż perspektywa szybkich i prostych rozwiązań jest bardzo kusząca." W swoim eseju nawiązuję do tego, zdając sobie w pełni sprawę, że niewiele moich pomysłów i interpretacji oscyluje na krawędzi szarlataństwa. Jeśli coś mnie chroni przed tego rodzaju postawą, to przekonanie, iż w ekologii gmin nie ma rozwiązań "szybkich i prostych". Oleg Budzyński
© 2007 - 2024 nakanapie.pl