Od zawsze podziwiam pisarzy, którzy decydują się na wydanie własnej książki. Moim zdaniem każdy debiut jest jak pierwsze dziecko. Nowe doświadczenie, możliwości i wiele, wiele obaw. Jak dzieło zostanie potraktowane przez świat? Czy zostanie dobrze przyjęte? Wcześniej niezbyt chętnie sięgałam po pierwsze publikacje, jednak teraz robię to co raz częściej. „Feniks - początek”, trafił w moje łapki przypadkiem. Dostałam emaila od pani z promocji, która zaproponowała mi podesłanie ebooka powieści. Zachwycona taką propozycją, zgodziłam się. Niestety w miarę przewijania stron, mój zapał do czytania malał, a zawód, wywoływany czytaną powieścią, wzrastał.
Anastacia to zwykła dziewczyna, która w przeszłości, w tragicznych okolicznościach straciła brata. Czuje się odpowiedzialna za jego śmierć, a sytuacji nie pomaga fakt, że dziewczyna widzi swoją winę w oczach rodziców. Nawet po trzech latach od tego zdarzenia nie potrafi się z tego otrząsnąć. Jest osobą zamkniętą w sobie, odizolowaną od społeczeństwa, cały czas przeżywającą żałobę. Do tego, od pewnego czasu męczą ją koszmary. Jedyną pociechą są dla niej przyjaciele, którzy starają się podtrzymywać ją na duchu. Po pewnym czasie dziewczyna odkrywa, że nie wszystko jest takim, jakim się wydaje, a w przyszłości czeka ją wiele wyzwań…
Zanim przeczytałam książkę, przejrzałam jej opinie i oceny, napisane przez innych czytelników. A po lekturze... Po lekturze zaczęłam się zastanawiać czy my wszyscy naprawdę czytaliśmy tę samą powieść. Gdybym napisała, że książka mi się nie spodobała, byłoby to dużym niedopowiedzeniem. Przebrnięcie przez nią, zajęło mi naprawdę dużo, dużo czasu. Dlaczego? Cóż… Nie mogłam w „Feniksie…” znaleźć ani jednej rzeczy, która by mnie przy lekturze trzymała. Bohaterowie wydawali mi się strasznie infantylni, wydarzenia nielogiczne, że aż komiczne, warsztat autorki niedopracowany, a korekta… Czy do tej powieści był dopuszczony jakikolwiek redaktor?
Co prawda, byłam uprzedzona, że wersja ebooka nie jest solidnie wykonana. Było to widoczne po pierwszym, wizualnym wrażeniu. Tak więc, z tym daję sobie teraz spokój. Jednak mówiąc o korekcie i redagowaniu tekstu, to on tak bardzo… kłuł mnie w oczy. Dosłownie. Niektóre zdania były nieskładne, niepoprawne gramatycznie. Oprócz tego, w powieści występowało wiele, wiele powtórzeń, a do tego trzeba dołożyć znaki interpunkcyjne, a raczej ich brak. Nie mam pojęcia, może do postaci ebooka, został skonwertowany niezredagowany tekst. Może.
Czułam się tak, jakbym czytała opowiadanie nastolatki, która po pisarskim świecie porusza się jak słoń w składzie porcelany. Styl pani Wojdy jest strasznie prosty i mało plastyczny. Autorka książki ma upodobanie do zdań prostych, uwierzcie mi, że jakiekolwiek konstrukcje złożone witałam z otwartymi ramionami, a to i tak po długich modlitwach. Bardzo, bardzo brakowało mi opisów świata przedstawionego. Akcja toczyła się w naszym, realnym świecie, ale to przecież nie zwalniało od rozruszania wyobraźni czytelnika, który pewnie chciałby jakoś sobie wszystko umiejscowić, prawda?
Pozostając cały czas w temacie akcji, to była ona dynamiczna. Bardzo. Czasami musiałam wracać się aż dwie strony, bo ze zdziwieniem odkrywałam, że nie mam pojęcia o czym czytam, lub częściej, co było powodem takiego rozwoju wypadków. Osadzona ona została w Ameryce, czego głównie można się dowiedzieć z kilku napomknień i dialogów, które policzyłam na palcach jednej ręki. Raz, że autorka nie pociągnęła dalej wątku miejsca zamieszkania bohaterów, a dwa, czy naprawdę musimy wszystko wypychać do innych krajów? Czy naprawdę to co nie nasze, jest lepsze? A nie można by było tak sprowadzić magii na nasze swojskie ulice?
Bohaterowie. Przy nich miałam już kompletny mętlik w głowie. Tak, przedstawione postacie to młodzież dorastająca, w wieku lat piętnastu. Niedawno tyle miałam, i być może to ja za szybko się rozwijam, ale moim zdaniem zarówno protagonistka i jej grupka przyjaciół, zachowywali się, jakby dopiero co opuścili mury szkoły wdzięcznie zwanej podstawówką. Z ich zachowań biła infantylność i zdziecinniałość. Naiwne spojrzenie na świat, przebijała taka… niewinność. Wszyscy wzorcowi, dobrzy, prawi, bez grzeszków na duszy, sekretów przed rodzicami – chyba, że ich charakterystyka to element fantastyczny tej książki, wtedy wszystko byłoby okej. Na początku jednak napisałam, że miałam z nimi pewien problem. Na czym on polegał? Widzicie, o tyle, o ile postacie zachowywały się jak dwunastolatkowie, to ich przemyśleń i głębokich refleksji mógłby pozazdrościć im sam Coelho.
I teraz (fanfary), przechodzimy do jedynej rzeczy, która mnie w powieści urzekła. Cała książka została naładowana symboliką, wszędzie można było zauważyć drugie dno, ważne znaczenie. Gdybym stanęła przed koniecznością wskazania elementu, który mógłby spodobać się czytelnikowi, to właśnie odbieranie wszystkich opisywanych wydarzeń z psychologicznego punktu widzenia. Trzeba przyznać, że autorka potencjał ma. Teraz trzeba by było tylko nad nim popracować.
W tym akapicie niestety powracamy do postaci, a właściwie do głównej bohaterki, która na każdym kroku przypominała mi… Zmierzchową Bellę. Tak, macie rację – takie porównanie dobrze nie wróży. Już pomijając fakt, że protagonistka przeżyła ogromną tragedię, co pozostawiło pewne reperkusje. Była ona postacią niezdecydowaną, strasznie ckliwą, a na dodatek także (nie)zwykłą nastolatką nie tylko z problemami życiowymi, ale także (!) sercowymi. O okrutny losie, co miłość do mnie dopuściłeś! Jak śmiałeś? Jak? Poprzednie zdanie właściwie podsumowuje cały wątek miłosny. Oprócz Any, pisarka zaserwowała w książce wiele bezpłciowych, niewyróżniających się postaci, które naprawdę, naprawdę coraz to trudniej byłoby mi odróżnić, gdyby bez wyjątku każda kwestia nie była odpowiednio podpisana. Chyba, że w grę wchodził Lucas. On, może nie tyle oryginalny co specyficzny, z całym tym rozdawaniem pocałunków, ekspresyjnych minek i objęć, nigdy nie mógłby się zgubić pośród tłumu.
Chciałabym także dać upust swojej frustracji. Ja całkowicie rozumiem, że bohaterowie książki byli przyjaciółmi od serca, że dali by się za siebie zabić, ba!, śmierci raczej nogę by podstawili, tacy byli razem jedwabiści! Ale czy naprawdę, naprawdę tylko mi, cały ciąg wydarzeń wydawał się… nielogiczny? Powiem Wam, że w co drugiej sytuacji, przedstawionej przez autorkę, podałabym inny sposób zachowania się zwykłego, przeciętnego człowieka. Wiecie, taki racjonalny…
„Feniks - początek” to prawie czterysta stron czystego chaosu. Pisarka zaczyna wątki, nie kończy ich i przechodzi do następnych. Z pewną fascynacją śledziłam całą tą sytuację, zakładając się sama ze sobą, kiedy wreszcie autorka, przy tworzeniu kolejnego, potknie się o dwa poprzednie. To po prostu wyglądało tak, jakby Karolina Wojda za wszelką cenę chciała przekazać w swojej powieści jak najwięcej. Niestety jakość książki okropnie na tym straciła. Po pierwszych dwóch rozdziałach zaczęło mi się wydawać, że ta historia jest w pewien sposób tworzona na siłę. Chociaż sama koncepcja fabuły miała pewien potencjał, to wykonanie tego w praktyce kompletnie nie wyszło. Fabuła została zalana wieloma dobrymi pomysłami, które nijak się nie łączyły, nie stworzyły całości. Książka ani trochę nie była spójna.
Jak mówi sam tytuł książki, to dopiero początek. Nieudany, niedopracowany, jednak w pewnym stopniu zwiastujący poprawę. Nie sądzę, żebym kiedykolwiek miała jeszcze wrócić do świata Any i jej przyjaciół. Jestem całkowicie pewna, że z własnej woli nie będę chciała poznawać ich kolejnych przygód. Nie mówię jednak, że po inne książki tej debiutantki nie sięgnę. Kto wie, może fantastyka i młodzieżówki to po prostu nie jest konik Karoliny Wojdy? Może powinna spróbować z powieściami psychologicznymi?