Czekałam na ten tytuł od chwili przeczytania pierwszej części. Od tego czasu zdążyłam już przejrzeć chyba z milion recenzji, kilka razy zwątpić w tygrysi fenomen, ale mimo wszystko wytrwale bronić Colleen Houck przed atakami internetowej złośliwości.
Dziś, świeżo po lekturze „Wyzwania”, jestem jeszcze bardziej rozdarta. Wstyd się przyznać, ale lubię takie książki jak „Zmierzch”, czy właśnie „Klątwa tygrysa”, bo nie wymagają ode mnie myślenia, a i tak dostarczają rozrywki. „Wyzwanie” czytało się lekko i przyjemnie, ale tym razem zmusiłam się do dystansu wobec książki. Odłożyłam na bok swoje uwielbienie do Rena i otworzyłam szerzej oczy. To, co dostrzegłam, pozbywając się otoczki megahitu, którą sama wokół siebie zbudowałam, zaszokowało mnie zupełnie.
Pierwsza część może i ambitna nie była, z tym na pewno się zgodzę, ale druga całkowicie zmasakrowała moje podejście do serii. Colleen Houck zniszczyła tajemniczego, uroczego Rena i zamieniła go w replikę ciepłej kluchy alias Edwarda Cullena. Stał się teraz jeszcze bardziej romantyczny i rycerski, ciągle by tylko chodził za Kelsey, przez co zrobił się bezpłciowy i nieatrakcyjny w moim odbiorze. Z nieprzewidywalnego, niegdyś jawiącego się jako półdzikiego, Kishana, zrobiła autorka zakochanego Romea, gruchającego czułe słówka do – jakby nie patrzeć – dziewczyny swojego starszego brata. Kelsey jak to Kelsey – pozostała dziwną, na swój sposób dającą się lubić, ale wciąż irytującą dziewczyną. Co prawda trochę się rozwinęła i nie przypomina już tak bardzo ciapowatej Belli, ale teraz z kolei autorka nieco zaszalała i popchnęła Kelsey w stronę Mary Sue. Idealna dziewczyna z tajemniczą mocą? Niekończące się strzały w kołczanie? Błagam… Koncept naprawdę ciekawej powieści zmienił się w żałosny trójkąt a’la książkowe „Pamiętniki wampirów” (nie mylić z genialnym serialem!), momentami tak mdły, że tylko z czystego uporu udawało mi się nie omijać wielu fragmentów.
Chociaż trzeba przyznać, że motyw dodaje nieco smaczku książce i delikatnie ją ożywia, szkoda tylko, że pomysł trzeba było skopiować, żeby w ogóle wypalił. Tak czy inaczej, ta wszechobecna czułostkowość, romantyzm, wyznania i pocałunki są tak frustrujące, że zaczynam doceniać zdystansowaną miłość Katniss do Peety z „Igrzysk śmierci”. To się przynajmniej dało czytać…
Jedynym bohaterem, który pozostał tym samym, wspaniałym człowiekiem, jest Pan Kadam. Mogę bez wstydu przyznać, że wprost go uwielbiam, a każdy fragment, w którym występował, był dla mnie na wagę złota. Troskliwy, uprzejmy i – przede wszystkim – diabelnie inteligentny, wzbudził we mnie pokłady sympatii. Pan Kadam był motorem napędzającym misję Kelsey i Kishana, a ciekawostki, które bardzo często głosił w trakcie wspólnych podróży, były jednym z nielicznych plusów tej książki.
Bardzo dobrze oceniam wszelkie nawiązania do mitów – i to nie tylko stricte indyjskich, ale i pochodzących z innych wierzeń i religii. Równie dobrze przyjęłam egzotyczne podróże, w których brali udział bohaterowie, wyłączając jednak te paranormalne, bo z nimi było już gorzej, ale o tym może za chwilę. Mile wspominam mimo wszystko Kishana, który przynajmniej bywał zabawny – Renowi, niestety, to nie wychodziło, chociaż próbował usilnie być równie niepokorny, co jego brat. Na plus mogę jeszcze zaliczyć łatwy w odbiorze język, dzięki któremu szybko przeczytałam książkę, a także jak zwykle wspaniałą okładkę, na którą mogłabym patrzeć bez końca (ale pierwsza i tak była ładniejsza!), a i tak by mi się nie znudziła.
Całość, rzecz jasna, czytało się wyśmienicie, ale cóż z tego, skoro cała reszta tej recenzji będzie się skupiać na mankamentach historii!? Dajmy na to książęta. Czy oni mają jakieś wady? I czy koniecznie muszą mieć tyle pieniędzy, jednoznacznie kojarząc się z Cullenami? Wybaczcie, ale gdy Kelsey dostaje bardzo drogi samochód, to nie jestem w stanie nie porównać tego do Guardiana Belli.
Przejdźmy może dalej z fabułą. Nie da się ukryć, że jest ona porywająca, wartka i mocno wpływająca na wyobraźnię. To i tak nie pomaga, kiedy mamy do czynienia z totalnym absurdem w postaci zadań z krukami, tykwami (co to, u licha, jest!?) i nietoperzami! To są owe paranormalne podróże, które wywołały we mnie śmiech, ale – niestety – politowania. Autorka chyba za wszelką cenę chciała w tej książce upchać wszystko, co obecnie modne, bo i elfy się znalazły („Władca Pierścieni”), i łuki („Igrzyska śmierci”), i pioruny („Thor”).
Mało tego, było też parę takich momentów, gdzie dialogi były wręcz durne i sztywne jak kij od szczotki, a sceny zakrawały o groteskę. Wyobrażacie sobie wielkiego mędrca z komórką w dłoni? Ja też nie. To tak, jakbyśmy czytali o Gandalfie, a on nagle wyciąga zza pazuchy iPada. Nie wiem co o tym wszystkim myśleć.
Bardzo mi smutno o tym mówić, ale ogromnie zawiodłam się na tej części tygrysiej sagi. Nawet zaskakujące jak na tę sielankową książkę zakończenie nie było w stanie wybronić dzieła autorki. Może i lektura „Wyzwania” sprawiła mi minimalną frajdę, ale minusy i tak znacząco przechyliły szalę na swoją stronę.
Nie potrafię jednoznacznie ocenić tej książki, bo i mi się podobała (bądź co bądź dwa ostatnie rozdziały wycisnęły ze mnie kilka łez), i jednocześnie mnie zawiodła. Dlatego właśnie jestem taka rozdarta. Sięgnę po kolejne tomy, bo mam taki fetysz, że jak już mam pierwszy tom, to muszę uzbierać całą serię, choćby książek miało wyjść i ze dwadzieścia. Jednak nie polecę już książek Colleen Houck tak mocno i rozpaczliwie jak pierwszej części. Polecę za to podejście do „Wyzwania” z dystansem i nie sugerowanie się szałem na tygrysy. Można się zawieść.
Książka jest fajna, owszem, ale mogłaby być fajniejsza. Colleen Houck chciała chyba upiec zbyt wiele pieczeni na jednym ogniu. Zrobił się przez to pewien przesyt, który pozostawił po sobie niesmak.
Ocena: 2/5