„Bitwa pod Grunwaldem” Jana Matejki – obraz, o którym było głośno jeszcze przed jego namalowaniem. Wzbudzający ogromne emocje – w Polsce symbol zwycięstwa, w Niemczech uważany za obrazę. I Wojnę Światową przetrwał ukrywany poza granicami Polski i można by mieć nadzieje, że po powrocie do kraju będzie mógł dumnie wisieć na jednej ze ścian warszawskiej Zachęty. Ale wojna wybuchnła ponownie. A w jej czasie nie brakowało ludzi chcących odnaleźć najsłynniejsze dzieło Matejki. I zniszczyć.
W książce nie brakuje bohaterów. Pojawiają się postaci prawdziwe, takie jak Stanisław Mikulicz-Radecki i Stanisław Ejsmond – dyrektor i wiceprezes Zachęty oraz inne autentyczne osoby zaangażowane w ratowanie obrazu, czy też czołowe postaci niemieckiej polityki tego okresu, jak Himmler i Göring. Pojawiają się też bohaterowie fikcyjni – przede wszystkim Gerhard von Lossow i Dziurawiec. Ten pierwszy – oficer SS, którego głównym celem w czasie II Wojny Światowej jest odnalezienie i zniszczenie „Bitwy pod Grunwaldem”. Ten drugi – mężczyzna obracający się w mocno podejrzanym towarzystwie Lublina. Początkowo nie wiadomo dlaczego ta dość niejasna postać otrzymuje w książce sporo miejsca i chyba właśnie ta niepozorność i niejednoznaczność jest później jego siłą. Jednak najważniejszym bohaterem tej powieści jest bez wątpienia sam obraz. To wokół jego losów toczy się cała akcja.
Powieść Joanny Jodełki z całą pewnością wciąga i ciekawi, choć przecież wszyscy znamy jej zakończenie. Ale to, jak doszło do ocalenia obrazu z całą pewnością intryguje i emocjonuje. I jak zwykle sam temat już na wstępie rozbudził moje oczekiwania, powodując, że chyba podziewałam się czegoś… większego literacko. Co nie znaczy, że całość została źle napisana, choć… pewne mankamenty są i to one sprawiają, że mam nieco mieszane uczucia. Otóż pojawiły się błędy nie wyłapane przez korektę. Literówki (mam nadzieję, że to są literówki) zmieniające kompletnie znaczenie użytego słowa, czy przecinek postanowiony w takim miejscu, że zdanie w takiej formie nie miało kompletnie żadnego sensu. Wiem, że nikt nie jest nieomylny i przeoczenia po prostu się zdarzają, mogę zrozumieć jedną, dwie literówki w książce, ale więcej już nie. Nie chciałabym, żeby ktoś pomyślał, że podobne błędy zdarzają się na każdej stronie – co to to, to nie. Moja mama nie zwróciła na nie kompletnie uwagi, ale jednak moje polonistyczne serduszko cierpiało.
https://gulinka-patrzy.blogspot.com