Lizzie, załamana po kolejnym poronieniu, zaszywa się w rodzinnym domu. Przeglądając stare pamiątki trafia na zdjęcia swojej prababci otoczonej gromadką dzieci. Kobiecie coś się nie zgadza, wszak przodkini miała tylko jedną córkę. Lizzie zaczyna badać życiorys swojej rodziny i dociera do ciekawych informacji. Przypuszcza, ze prababcia była zaangażowana w działalność konspiracyjną.
Pisząc powieść „Córki Warszawy” Maria Frances inspirowała się działalnością Ireny Sendlerowej, a i sama działaczka jest obecna na kartach książki. Generalnie znajdziemy tu dużo odważnych empatycznych kobiet. Autorka przedstawił je jako idealistki, za czym ja nie przepadam, bo takie postacie wydają mi się mało skomplikowane. Przypuszczam, że chciała zestawić okrucieństwo okupantów i szerzonej ideologii z dobrym sercem i bezinteresowną pomocą. Jeżeli tak to jej się to udało.
Powieści o II wojnie światowej często są wzruszające. Los ofiar boli czytelnika, a odwaga tych, którzy ryzykując swoje życie pomagają, imponuje. Kiedy do tego wszystkiego dorzucimy krzywdę dzieci, to robi nam się z tego prawdziwy wyciskacz łez. I taka też jest książka „Córki Warszawy”. Smutna, wzruszająca, ale też dająca wiarę w bezinteresowne dobro. Natomiast Maria Frances nie wychodzi poza ramy literatury kobiecej. I nie jest to dla mnie ani plus, ani minus. Po prostu stwierdzam fakt. Prosty język, bohaterki idealistki – to wszystko jest nieco wtórne. Tu wzrusza temat, a nie forma. Nawet zestawienie opłakiwania straconego dziecka przez Lizzie z tym, iż jej babka ratowała żydowskie dzieci, jest – jakby to ująć – urocze, acz nieco tanie. Ale to ma swój klimat, który czytelnicy tego typu powieści na pewno docenią.
Być może poprzedni akapit ma krytyczny wydźwięk, ale ja mówię tak tego typu książkom. Upamiętniajmy bohaterskie czyny i dobre wzorce. Przypominajmy, że podziały nie prowadzą do niczego dobrego. Że człowiek człowiekowi powinien być człowiekiem, a nie wilkiem.