Z mojej rachuby wynika, że „Czarownik Iwanow” jest już szóstą książką o Wędrowyczu, jaką przeczytałem. Niestety muszę z tego miejsca ogłosić, że jest to zdecydowanie najsłabsza ze wszystkich część- gorsza nawet od „Homo bimbrownikusa”, a to już poważna kategoria wagowa.
Spośród tych kilku opowiadań zdecydowanie wyróżnia się tytułowe, reszta jest tylko dodatkiem. Szkoda tylko, że wyróżnia się długością, bo humorem czy ciekawą fabułą zdecydowanie nie. Przy większości opowieści o egzorcyście z Wojsławic rżałem jak opętany, a tu.. nie wiem czy moja gęba wykrzywiła się chociaż cztery razy. Doszło nawet do tego, że tęsknie patrzyłem na zalegające wszędzie książki do przeczytania, nerwowo zaglądając w spis treści, bo ciekaw byłem kiedy się wreszcie to opowiadanie skończy. Umówmy się co do jednego: fabuła w opowiadaniach Pilipiuka nigdy nie miała specjalnego znaczenia- był jakiś absurdalny pomysł do którego autor doklejał jakieś smaczki, barwne postacie, jajcarskie opisy, co w połączeniu z przaśnym dowcipem dawało lekturę, przy której nudzić się nie można. W tym wypadku jednak humoru właściwie brak, a jak już się człowiek nudzi, to nawet do marnej fabuły się przypieprzy.
Jedyną zaletą tej książki jest opowiadanie „Kocioł”- pokazuje czytelnikowi stary, dobry, Wędrowyczowski dowcip. Gdyby całość się tak prezentowała, no to panie.. klasa światowa, owacje na stojąco i histeria jak na koncertach Beatlesów.
Niestety- kilkanaście stron dobrej lektury nijak nie może zrekompensować ponad dwustu, przy których kląłem szpetnie tłumiąc ziewanie. Jest to zatem pierwszy Pilipiuk który ląduje na mojej półce z gniotami (nawiasem mówiąc, ma tam doborowe towarzystwo) i mam nadzieję że ostatni.