Mam „MARATA" na celowniku. Lecimy wprost na niego. Stopniowo urasta do olbrzymich rozmiarów. Wszystkie jego działa skierowane są na nas. Teraz nie liczy się nic, tylko nasz cel. Jeśli to zrobimy, oszczędzimy towarzyszom wiele krwi. Ale co się dzieje? Samolot Steena zostawia mnie daleko w tyle. Leci znacznie szybciej. Czyżby już zwolnił hamulec, żeby zwiększyć prędkość nurkowania? Robię to samo. Gonię jego wciąż uciekający samolot. Siedzę mu na ogonie, lecąc zbyt szybko, by kontrolować prędkość. Przed sobą widzę przerażoną twarz Lehmanna, tylnego strzelca Steena. Spodziewa się, że w każdej chwili mogę na niego wpaść i Śmiglem obciąć mu ogon. Z całej sity zwiększam kąt nurkowania - to musi być 90 stopni - siedzę sztywno jak na beczce prochu. Czy mam obserwować samolot Steena, czy minąć go bezpiecznie i zejść niżej? Mijam go o grubość włosa. To omen, czy sukces? Okręt mam już na środku celownika. Mój Ju-87 trzyma się prosto, gdy nurkuję, nie zbacza nawet o milimetr. Mam uczucie, że chybienie celu jest niemożliwe. Potem widzę przed sobą wielki korpus „MARATA". Marynarze biegną przez pokład donosząc amunicję. Teraz na drążku sterowym przycisk zwolnienia bomby i ze wszystkich sił ciągnę w górę. Czy uda mi się wyrwać? Wątpię bo nurkuję bez hamulców, a wysokość na jakiej zrzuciłem bombę nie przekracza 300 m. Myślę tylko o zatopieniu „MARATA". Uczepiłem się drążka, bez czucia, po prostu wytężając całą swą siłę. Mam za duże przyśpieszenie. Nic nie widzę, przed oczami mam ciemność.
To dla mnie nowe doświadczenie. Ale jeśli w ogóle da się wyjść, to muszę to zrobić. Nie potrafię jeszcze jasno myśleć, gdy słyszę glos Scharnowskiego:
- Wybuchł, panie poruczniku!
Teraz patrzę i ja. Ślizgamy się 3-4 metry nad wodą kołysząc lekko skrzydłami. A tam, za nami, pancerny kadłub „MARATA" spowity w chmurę dymu wznoszącego się na wysokość 400m.