Ten tu Kurtałka to ma naprawdę przewalone, nie dość że w pijackim widzie co to go doznał po opróżnieniu flaszki najprzedniejszego bimbru na komunałkach w Cause - King Konga, postrzelił dilera narkotykowego, to jeszcze zgubił skarbonkę bożonarodzeniową, do której dobre ludzie ze kościoła pięciu końców zbierali na prezenty dla swoich pociech, a która oddana była pod opiekę jego żony nieboszczki. Kurtkowi grozi teraz, że połączy się z małżonką w przyspieszonym tempie.
Natomiast Tommy Słoniu Elefante to gangster starej daty, trzyma się uczciwego przemytu podczas gdy prochy, powoli zalewają Nowy Jork falą śmierci powoli zatapiającą kolorową społeczność komunałek. Tommy wie, że niedługo dla takich jak on, żyjących w szarej strefie niedługo zabraknie miejsca półświatku. Jedyną nadzieją dla Tommiego jest propozycja złożona mu pewnej nocy przez starego Irlandczyka zwanego Gubernatorem.
Uffff... Dużo tego, a to dopiero początek, bo Diakon kontra King Kong, to powieść wielowarstwowa, barwna jak osiedle komunałek u schyłku lat 60'. A ile tu emocji - miłość, nienawiść, ból, smutek, nadzieja - pięknie autor namalował portret czarnej społeczności z zapomnianych przez zarząd nieruchomości komunałek.
Ta powieść bawi do łez, wzrusza do łez, ale też naprawdę smuci. Kurczę dawno żadna książka tak mnie nie wytarmosiła...