Komputer stał się jednym z obowiązkowych sprzętów w naszych domach. Wszelakie programy znacznie ułatwiają nam życie. U mnie w pracy kiedyś stwierdzono, że młodsze roczniki mają coraz brzydsze pismo – czyżby efekt powszechnych edytorów tekstu? Greg Egan w powieści „Diaspora” mocno integruje człowieka z cyfrowym światem. W książce tej cielesność odchodzi do lamusa. Ludzie stają się nieśmiertelni wiodąc życie pośród serwerów, właśnie jako oprogramowanie. Zapraszam was na spacer po obwodach.
Tekst ten będzie bardzo krótki i chyba trudno nazwać go recenzją. Długo zastanawiałam się, czy napisać kilka słów o „Diasporze”. Jest to powieść bardzo trudna. Osadzona w kwantowym wymiarze. Faktem jest jednak, że książka mnie zachwyciła warstwą językową. Wyobraźcie sobie malarza, który, pozornie, niedbale chlapie farbą na płótno. Efektem tych nonszalanckich ruchów jest wspaniała kompozycja. Wyobraźcie sobie koncert światła, festiwal kolorów i iluminacji. Zatopcie się w tej wizji i pozwólcie, żeby feeria barw i kształtów was wessała. Takie jest czytanie „Diaspory”. Na początku książki Greg Egan serwuje nam opis narodzin. Wygląda to niczym symulacja Wielkiego Wybuchu. Wszystko się kotłuje, miesza, iskrzy. Jest to tak sensualne doświadczenie, że czujemy się częścią procesu. Nagle pojawia się ikona – symbol nowego życia – i zaczyna porozumiewać się z innymi ikonami (jakby programy na komputerze ze sobą rozmawiały). Czytam i myślę: „Wow, co tu się dzieje?!).
„Diaspora” to p...