„Dom krwi” to historia osobliwa, bardzo brutalna i zasobna w czarny humor, który w połączeniu z krwistymi opisami miejsc zbrodni i ironicznymi komentarzami bohaterów, stwarza specyficzny klimat, niekoniecznie każdemu pasujący. Mnie akurat w to graj, chociaż nie cierpię nadmiernego przejaskrawienia, którego w tej historii mnogo. Nie zrozumcie mnie źle, nie straszne mi relacje z upuszczania krwi, grzebania w szambie, tortur, czy opisów wrażeń smakowych po zjedzeniu kaszanki przyrządzonej z wysportowanego i młodego mężczyzny. Jednak nie lubię, kiedy pewne elementy są tylko po to, aby wywołać w odbiorcy szok, a tych w książce Macbride'a nie brakuje. Nawet bohaterowie to ponadprzeciętni osobnicy, np. Logan - jego doświadczenia przyprawiają o zawrót głowy, gość nazywany jest „Łazarzem” (nie bez powodu) i prowadzi przedziwny tryb życia, inspektor Insch - narwany olbrzym kochający żelki i działający na granicy prawa, no i inspektor Steel – zdeklarowana lesbijka, z niewyparzoną gębą i paląca jak smok. To nie koniec przedziwnej plejady bohaterów, uwierzcie mi u Macbride'a nie ma miejsca na banalność i o ile można się przyczepić do pewnej groteskowości, która zapewne nie jest przypadkiem, to intryga jest genialna. Autor potrafi zaskakiwać, wodzić za nos i czynić „zrywy” fabularne. Co więcej realne opisy sytuacji i reakcji bohaterów sprawią, że nie trudno wzbudzić w sobie empatię względem ofiar, ani też uruchomić wyobraźnię, zwłaszcza że historia obfituje w treści, które wpływają na nasze zmysły, szczególnie smakowe i węchowe, w tej materii Stuart Macbride jest mistrzem, nie bez powodu seria jest bestsellerowym cyklem. „Dom krwi” nie był dla mnie lekturą idealną, ale sprawił, że mimo wspomnianej przesady, mam ochotę poznać serię ze „zgorzkniałym policjantem bez złudzeń, bez sentymentów i bez skrupułów”. Zakładam, że to zasługa błyskotliwie opisanej historii, na pewno też sporej ilości makabry, którą oczywiście bardzo lubię, i upiornego, kapitalnego humoru, któremu oprzeć się nie można.