Fragment początkowy: Na krańcach stolicy. Hen tam, gdzie szara Wisła zatacza półkrąg łagodny, obejmując swym piaszczystym brzegiem siekierkowskie ongiś łąki, gdzie szeroka kopuła nieba dalekim widnokręgiem spoczywa nad zieloną równiną tam z wysokiej skarpy schodzi w dół miasto. Niepozornymi zabudowaniami wżera się w pustkę wyrównywanych powoli ulic i głodne, nienasycone przestrzeni wyrębuje sobie swoje wielkie granice. Ciasno jest ludziom w jego krętych, zwężonych zaułkach, łapczywie szukają tu powietrza i słońca, rzadko zaglądającego do studziennych podwórek i chętnie rezygnując z wygód wielkomiejskich kamienic, znajdują ciszę i zadowolenie w małych parterowych domkach, zdobiąc okna swoich facjatek barwnym kwieciem goździków, fuksji, pelargonii. Nierzadko z oddalonego śródmieścia szybko rozrastającej się stolicy przygnała ich tu bieda. Są to emeryci, emerytki, jacyś zredukowani urzędnicy jak i ci, którym nie starczyło już siły na wywalczenie sobie solidniejszego dachu nad głową. Zima bowiem daje się tu dotkliwiej we znaki. Ściany są wątłe, gonty pękają od mrozu, a dojście do bram i sieni pokrywa chropowata skolejona wozami gruda. Ale człowiek to nie chwast płonny.