nim skończyłam czytać tę część, zdążyłam przeczytać co najmniej dwie inne książki, a zaczęłam z pięć innych, żeby tylko nie czytać
ta część się ciągnie. i ciągnie. jak flaki z olejem.
mam pytanie - po co. czemu ta książka musiała mieć blisko 600 stron, gdzie spokojnie zmieściłoby się to na 400. przeciągnięte, przegadane, momentami nudne, a wręcz czasem przewidywalne. wkręca się w to polityka (ustawa inwigilacyjna, poglądy Chyłki), które... no niewiele długo planowo dają poza "szokiem", że jak to państwo tak może...
plus nudę podkręca przewidywalność - dajcie przegrań Chyłce. dajcie jej upaść, załamać się. pokażcie jej ludzką stronę. Chyłka momentami, pod względem części prawniczej, sądowej, wydaje się zbyt idealna albo jej wszystko idzie za łatwo, końcowo - po jej myśli.
zupełnie też nie czuje kwestii drugiej kancelarii w procesie. żeby pokazać, że korporacje działają w różny sposób? jakby nikt tego nigdy nie wiedział.
z każdym kolejnym tomem mniej mi się chce. pewnie, jak się czyta, to się czyta szybko, to nadal dobry styl, ale czytając te tomy praktycznie pod rząd (nie mam przerwy jak ktoś, kto czytał to na bieżąco), mam wrażenie odgrzewanego kotleta trochę. ale ja też nie jestem typowym odbiorcą i dobrym odbiorcą dla kryminałów; pół życia mówiłam, że nie czytam kryminałów (a pierwsze pół nie czytałam wcale książek).
no i błagam, wielkie rozwiązanie (dla mnie niejasne) pojechane po bandzie, najprostszą drogą - dialog w kuchni. ludzie, tak nie piszą ludzie, którzy mają za sobą doświadczenie z piórem. to brzmi jakby ktoś zapisał szkic, plan rozmowy, jej przebiegu, a potem nagle ten szkic znalazł się w finalnej wersji książki. najważniejsza scena, a tak brutalnie spalona.
ta część, jak i poprzednia, są. były. nie czuje aby wniosły wiele do mojego życia.