Piekielnie intrygująca, niepokojąca i szorstka.
Od klaustrofobicznej klatki ukrytej gdzieś w podziemiach po bezkres pustynnych przestrzeni, od bliskości i potrzebie kontaktu z człowiekiem po samotność absolutną. To, co niezrozumiałe i niewytłumaczalne w książce Jacqueline Harpman takie pozostanie. Autorka nie daje odpowiedzi, niczego nie wyjaśnia – bo nie o odpowiedzi i wyjaśnienia tu chodzi. Tajemnica pozostanie tajemnicą, bo nie ona jest ważną. Tak jak w rewelacyjnej „Ścianie” bohaterką jest kobieta, którą spotyka Coś. Tyle że to „niewytłumaczalne”, wypłukujące pamięć i czas, pozbawiające tego, co – jak się okazuje – pozwala nam nazywać się ludźmi.
Jednocześnie tak wielowarstwowa, że można pławić się w znaczeniach. O kobiecej solidarności, ba, o solidarności w ogóle. O poczuciu bliskości, o pamiętaniu i słowach. O tym, czym jest cywilizacja i tym, co cywilizację może tworzyć na nowo. Wielogłos zmieniający się w monolog. Historia miejsca zamieniająca się w opowieść o drodze. Można ją odczytywać jako wizję postapokaliptycznego świata (choć dla mnie może to nieco ograniczyć odbiór książki; powieści dystopijne lubią przynosić rozwiązania – tutaj ich brak), jako historię o budowaniu czegoś, co z góry skazane jest na klęskę, a jednocześnie o trwaniu w nadziei mimo wszystko. O ciemności i świetle, o tym, co na powierzchni i tym, co ukryte – a więc o poszukiwaniu i odnajdywaniu.
Wyjątkowa książka, w której wyjaśnienie tytułu było dla mn...