Wojciech Eichelberger w rozmowie z Anną Mieszczanek
-Czy wiesz, jak to zrobić? Jak wychować szczęśliwe dzieci?
Wojciech Eichelberger: Żeby wychować szczęśliwe dzieci, samemu trzeba być szczęśliwym. To mogłaby być cała odpowiedź. (…)
W.E.: Wewnętrzne dziecko wie, że najważniejsza na świecie jest miłość, wolność i prawda.
-Skąd ono to wie? I dlaczego ty jesteś tego taki pewien?
W.E.: Wszystkie dzieci instynktownie reagują rozpaczą, oporem i gniewem wtedy, gdy dorośli swym zachowaniem kwestionują te wartości.
-Mówisz teraz o małych dzieciach, czy o tych dorosłych osobach, z którymi pracujesz od wielu lat i którym pomagasz podczas terapii dotrzeć do wewnętrznego dziecka w sobie?
W.E.: Mówię o jednych i o drugich. Spotykam wiele osób, które nigdy w życiu nie zaznały miłości i wolności. Zawsze towarzyszy temu rozpacz. Często zadawałem im pytanie: skoro nigdy tego nie zaznałeś, to skąd rozpacz? Skąd wiesz, za czym tęsknisz? Odpowiedź była zawsze prosta: po prostu wiem. Wiem, że to nie powinno tak być. Wiem, czuję, że stała mi się wielka krzywda, że obrabowano mnie z moich przyrodzonych praw. Z prawa bycia kochanym, prawa do kochania, prawa do wolności i prawdy. (…)
-Czy możesz opisać strukturę przeciętnej rodziny? Jak to widzisz po tylu latach pracy terapeutycznej?
W.E.: Rodzina to system bardzo złożony. Każda tworzy inną konfigurację. Możemy zaryzykować opis stosunkowo często spotykanej.
W rodzinie, która ma niefortunne dziedzictwo, matka cierpi z powodu braku poczucia tożsamości i identyfikacji z własną płcią, ponieważ matka tej matki nie była w stanie zaoferować córce pozytywnego wzoru kobiecości i naprawdę jej pokochać. W rezultacie taka matka bardzo przywiązuje się do roli matki i w specyficzny sposób, nieświadomie, manipuluje uczuciami dziecka. To, co wydaje się jej miłością do niego, w istocie służy przede wszystkim spełnieniu jej własnych, nie zaspokojonych w dzieciństwie potrzeb emocjonalnych. Próbuje określić swoją tożsamość przez bycie wreszcie kimś najważniejszym dla kogoś. Tym kimś staje się własne dziecko, które musi zostać silnie uzależnione, aby choć w najmniejszym stopniu mogło tę potrzebę matki zaspokoić.
-Gdyby odczytać wszystko to, co taka matka zdaje się mówić dziecku, to jak brzmiałby ten komunikat?
W.E.: „Jesteś po to, żeby mnie kochać.” „Nie wolno ci żyć w pełni, cieszyć się życiem, bo się boję, że cię stracę.” „Odpowiadasz za moje samopoczucie i musisz mnie przekonać, że jestem dobrą matką, bo inaczej tracę poczucie, że istnieję.” Innymi słowy - matka wchodzi w rolę swojego dziecka, wchodzi dziecku na kolana.
Ponieważ nie jest pogodzona ze swoją płcią, czuje się nobilitowana przez fakt urodzenia syna. Deprecjonuje jednocześnie córkę, która z reguły dowiaduje się od niej, że nie jest ważna lub że jest mniej ważna od innych. Mniej ważna niż ojciec, mniej ważna niż bracia, a później mniej ważna niż zięć czy partner córki. W świecie kreowanym przez matkę kobieta ma prawo istnieć wyłącznie ze względu na syna, męża - mężczyznę. Córki uczą się od matki, że ich rola jest podrzędna, że ich szczęście zależy tylko od tego, czy i jakiego mężczyznę spotkają, że popędowość i seksualność kobiety są podejrzane. Uczą się nie ufać sobie, swoim uczuciom, odczuciom i potrzebom. W nieustającej walce przeciw sobie tracą kontakt z sobą, z własnym ciałem.
Z drugiej strony mamy w rodzinie ojca. Z reguły w dzieciństwie nie docenionego przez własnego ojca i zepsutego przez matkę. Ojcowska miłość nieosiągalna, matczyna zbyt łatwa i zbyt zaborcza. Chce być kochany i uważa, że zdobędzie miłość, kiedy będzie kimś nadzwyczajnym.
-Jeśli był wychowywany przez matkę podobną do swojej żony, taką która stawia syna przed córką…
W.E.: …to był wychowywany w fałszywej sytuacji. Matka nie potrafiła dać mu prawdziwego oparcia, nie pokochała go takim, jakim jest, w sposób, który by zaspokoił jego zdrowe potrzeby bycia kimś szczególnym, podziwianym. Istniał po to, by ją kochać.
Taka matka jest ciągle „głodna”. Nie osiąga zadowolenia, bo przecież syn nie jest w stanie zaspokoić tych jej potrzeb, które kiedyś nie były zaspokojone przez jej własną matkę. W związku z tym syn ciągle musi się starać, ciągle musi być kimś więcej, robić coś bardziej. Próbuje wciąż usatysfakcjonować matkę, bo wydaje mu się, że w ten sposób zdobędzie wreszcie jej miłość. Na próżno. W rezultacie, gdy staje się już ojcem, ciągle pracuje i nie potrafi być w domu. Bycie w domu budzi w nim nieuświadomione poczucie winy i lęk, że nic nie robi i niczego nie osiąga. Nawet jeśli bywa w domu, to sprawia wrażenie nieobecnego. Ma tendencję do złego traktowania syna i psychicznego uwodzenia córki, która staje się dla niego najbardziej dostępną kobietą, zdolną odpowiadać na jego nie zaspokojoną potrzebę miłości i znaczenia.
Reszta w takiej statystycznej rodzinie zależy od tego, ile jest w niej dzieci, w jakiej kolejności się pojawiają, w jakich odstępach czasowych. Ważne jest też, czy są w tej rodzinie dziadkowie, ważne, czy są jacyś przyjaciele. Czy dzieci mają szansę spotkać osoby, które dadzą im trochę bezwarunkowej miłości i akceptacji, czy są skazane wyłącznie na rodziców. Komplikacji jest dowolna ilość.
Wojciech Eichelberger w rozmowie z Anną Mieszczanek Agencja Wydawnicza „Tu”, Warszawa 1997 (fragment)