Im dłużej czytałem książki z tego cyklu tym bardziej miałem wrażenie, że McClellan tak bardzo uległ fascynacji swoim wymyślonym światem i tak mocno przywiązał się do swoich postaci, że przestał troszczyć się o nowe pomysły i nadanie wyświechtanym schematom fabularnym choćby pozorów nowości. Wszystkie karty zostały odsłonięte w pierwszym tomie i przebijanie się prze dwie kolejne części trylogii staje się po prostu nużące, gdy akcja zmierza do nieuchronnego zakończenia, które w dodatku nie stanowi żadnego zaskoczenia. Autor jest sprawnym pisarzem a wartka akcja pozwala na ignorowanie wtórności całej trylogii, ale każdy, nawet mało uważny czytelnik spostrzeże, że ugrzązł on w kilku lokacjach ze stałym zestawem postaci, które uporczywie zajmują się tymi samymi zajęciami, powielając dodatkowo ciągle te same wzorce działania. Trudno też zignorować niechlujne traktowanie niektórych wątków, które autor porzuca bez zakończenia i bez większego sensu (jak choćby wątek grupy poszukującej ukrytych władz społeczności Palo). Z kolei Ci czytelnicy, którzy polubili magów prochowych z poprzedniej trylogii z pewnością będą rozczarowani tym, że w zasadzie przestali oni pełnić jakiekolwiek funkcje fabularne i występują wyłącznie w jednozdaniowych wzmiankach.
Mam nadzieję, że w następnych książkach z tego świata McClellan wysili się bardziej i wprowadzi jakieś nowe pomysły, bo na razie wygląda na to, że nie ma on już nic nowego do powiedzenia.
Książka paskudnie wydana w miękkich okładkach, jak to zwykle bywa w Fabryce Słów.