Nie jest to pozycja na którą zwróciłabym uwagę w księgarni. Okładka "Lata wśród wydm" jest dość nijaka i ginie w tłumie. Chociaż... Gdyby się zastanowić, można przyjąć, że oprawa wizualna "Lata wśród wydm" jest odbiciem jego (jej?) treści:
Bez wyrazu, trochę kiczowata, słodko-mdląca, zawiewająca nudą i potokiem różowości. Coś tam się kolebie dając pozór życia, lecz głównie i przede wszystkim jest tkliwie, marzycielsko i lukrowanie czarownie. Ot, kolejny wystylizowany, sentymentalny landszaft z morzem, latarnią i jakimś jeleniem... No, z jeleniem to może przesada, jednakże jest w książce Krawczyk oprócz niekłamanych ciekawostek ciężar oklepanego banału, który ściągnął mnie z dębkowych obłoczków na ziemię i twardo osadził na skałach. Co mnie uderzyło w "Lecie..." to niesamowita, miejscami wręcz niedorzeczna poprawność języka. Zdania są gładkie, okrągłe, wycyzelowane i dobrane staranniej niż zbiór lektur na pensji dla grzecznych panienek. Wersal się chowa i gnie w pokłonach. Nawet gdy dwóch mężczyzn, w czasie kłótni łupie sobie w oczy najgorszą prawdę - P.T. Autorka nie odpuszcza ani na jotę. "Durny palant" sam się ciśnie na usta a jest... No właśnie. Stawiam orzechy przeciw guzikom, że ja (i nie tylko ja) wyraziłabym się w tym miejscu o wiele dosadniej. I tym oto akcentem przestałam traktować "Lato wśród wydm" oraz Agnieszkę Krawczyk poważnie. Bo właśnie w tym ugrzecznieniu i poprawności upatruję u skądinąd urokliwego "Lata..." niedostatek jajec; jakiegoś pazura, który nadałby książce rys i charakter, sprawił, że byłaby czymś więcej niż rzewliwą, usłodzoną pulpą.