Lirogony słyną ze zdumiewającego poziomu umiejętności naśladowania dźwięków zarówno innych zwierząt, zjawisk atmosferycznych, jak i ludzkich urządzeń mechanicznych, ale jeśli pierwszym skojarzeniem byłoby, że oto Marcin Ostrychacz w nowym tomie popisywać miałby się przed osobami czytelniczymi żonglerką wieloma poetykami, byłoby to podwójne pudło. Raz, że mamy do czynienia z głosem w pełni ukształtowanym i oryginalnym; przy tym wybitnie skromnym. Dwa, w samej – nie tylko symbolicznie rozumianej – wszechstronności wykonawczej lirogonów poznański poeta widzi nie tylko akustyczną powierzchnię zjawisk, ale także kognitywną zdolność do objęcia/uczestnictwa w całości przejawów życia poprzez sztukę i technē. Nie było chyba w polskiej poezji dotychczas tomu, który by z większą mocą – wychodząc od postawy postantropocentrycznej, nie tracąc jednak niczego z ducha humanizmu – opowiadał o świecie, na nowo go zaczarowując i demitologizując jednocześnie; mieszał umiejętnie czasy historyczne i prehistoryczne, lecz nie wychodził poza ramy materializmu historycznego w myśleniu; opiewał świat przepełniony muzyką, ale dawał w kilku słowach podglądnąć go nam okiem wytrawnego fotografa przyrody; tomu czujnego i czułego duchowo wobec Matki Ziemi, ale wrażliwego także politycznie na walkę w jej obronie czy politykę równościową i antykolonialną.