Myślałam, że mając za sobą ponad trzydzieści książek jednego autora, można już spodziewać się tego, jak poprowadzi fabułę i czego będzie ona dotyczyć. A jednak to, ile odsłon ma twórczość Remigiusza Mroza wymyka się wszelkim statystykom. Każda z jego serii jest zupełnie inna, przez co wciąż może szokować.
"Listy zza grobu" to pierwszy tom cyklu z Sewerynem Zaorskim. Pamiętam, że już zapowiedzi robiły na mnie spore wrażenie, bo główny bohater patomorfolog to coś, czego każdy fan kryminałów potrzebował, choć nawet o tym nie wiedział. Szkoda tylko, że niestety przypomina on raczej Wiktora Forsta niż jakiegoś błyskotliwego medyka. Jednak w odróżnieniu od górskiego never ending story historia z Żeromic w jakiś sposób przypadła mi do gustu.
Mróz kojarzy mi się z bardzo dosłownym osadzaniem akcji w rzeczywistości, prawdziwe miejsca, istniejące ulice, więc fakt, że stworzył fikcyjną miejscowość na potrzeby tej serii, był jednym z największych zaskoczeń w jego twórczości ogółem.
Żałuję, że znowu nie byłam w stanie polubić głównego bohatera, ale przynajmniej bywa od czasu do czasu zabawny. Podoba mi się szczególnie w roli ojca, z jednej strony wydaje się być wyluzowany, z drugiej czytelnik nie ma wątpliwości, że dla swoich córek zrobi wszystko.
Rozczarowało mnie to, że wbrew szumnym zapowiedziom niewiele miejsca poświęcono patomorfologii. Jasne, padło kilka fachowych informacji, ale ogółem fabuła kręciła się wokół szyfrów i zagadek. Poza tym główna postać kobieca jest policjantką, przez co książka przypomina klasyczny kryminał.
Uwielbiam takie historie, w których bohaterowie muszą się nagłówkować, żeby do czegoś dojść. Tutaj przyszło im analizować tytułowe listy, a doprowadziło ich to do zupełnie niespodziewanych odkryć, chyba wręcz niechcianych.
"Listy zza grobu" to nowa, obiecująca odsłona twórczości Remigiusza Mroza. Nie wyszło tak, jak oczekiwałam, ale i tak mi się podobało. Cieszę się, że autor ciągle jest w stanie mnie zaskakiwać i że książki z tej serii ukazują się regularnie.
Moje 7/10.