Koñjo, jaki jest, każdy widzi. Na scenie, na antenie i w druku to wciąż jeden i ten sam król festynów wierny antyestetyce punkowych zinów oraz legendzie Totartu, której jest bodaj najbardziej niestrudzonym akwizytorem. Kontekst generacyjny jego poezji wydaje się szalenie ważny.
Podobnie jak istnieje jeden głos poety pokolenia „Brulionu”, ten który daje o sobie znać nawet w cichej lekturze, bo wrył się w zbiorową wyobraźnię dzięki aktywności muzycznej Świetlików, tak samo trudno odkleić lekturę wierszy Koñja od praktyk performerskich – specyficznej nadekspresji i atmosfery pure-nonsensownych scenek, którymi ów wyobraźnię rozsadzał za pomocą mass mediów w latach 90. ubiegłego stulecia. Ale, jak się jednak zdaje, szczególnie w nowym tomie w tym rzecz, by przyjąć prawdę błazna z wyboru, kiedy nie błaznuje i próbować odkleić słowa od powidoku nadawcy, a czasem i poetyckiej stylistyki/bezpośredniości w czytelniczym teście otwarcia się na ekstatyczno-profuzyjne doświadczenie bycia Koñjem.
Jednak – patrz: punkt pierwszy – to nadal słowa surowe, a jednocześnie podszyte podejrzeniem szwindlu jak cały punk rock. Choć w Metce z Glettkau jeszcze silniej niż wcześniej wiersze trójmiejskiego twórcy dotykają fundamentalnych prawd – przemijania, miłości i absurdu egzystencji – uśmiech nie schodzi z twarzy Koñja, choćby zmieniał się czasem w zagadkowy grymas.
Podobnie jak istnieje jeden głos poety pokolenia „Brulionu”, ten który daje o sobie znać nawet w cichej lekturze, bo wrył się w zbiorową wyobraźnię dzięki aktywności muzycznej Świetlików, tak samo trudno odkleić lekturę wierszy Koñja od praktyk performerskich – specyficznej nadekspresji i atmosfery pure-nonsensownych scenek, którymi ów wyobraźnię rozsadzał za pomocą mass mediów w latach 90. ubiegłego stulecia. Ale, jak się jednak zdaje, szczególnie w nowym tomie w tym rzecz, by przyjąć prawdę błazna z wyboru, kiedy nie błaznuje i próbować odkleić słowa od powidoku nadawcy, a czasem i poetyckiej stylistyki/bezpośredniości w czytelniczym teście otwarcia się na ekstatyczno-profuzyjne doświadczenie bycia Koñjem.
Jednak – patrz: punkt pierwszy – to nadal słowa surowe, a jednocześnie podszyte podejrzeniem szwindlu jak cały punk rock. Choć w Metce z Glettkau jeszcze silniej niż wcześniej wiersze trójmiejskiego twórcy dotykają fundamentalnych prawd – przemijania, miłości i absurdu egzystencji – uśmiech nie schodzi z twarzy Koñja, choćby zmieniał się czasem w zagadkowy grymas.